Jak być Hamletem, oto jest pytanie - "Hamlet"

Teatr jako wiekowa dziedzina kultury zdążyła już wykształcić swój kanon. Za największe marzenie każdego, kto stanie na jego deskach jest wystąpienie w sztuce Szekspira, a szczególnie wcielenie się w Hamleta. Interpretacje tej roli od dziesiątek lat poruszają widzów na całym świecie, a także zapisują się na kartach historii teatru. Jako najznamienitsze kreacje wyróżnia się brytyjskie popisy aktorskie. Nic zatem dziwnego, że gdy w National Theatre Live jako Hamlet wystąpił Benedict Cumberbatch, aktor znany z ról w „Sherlocku” oraz „Grze tajemnic”, tysiące widzów po raz kolejny podążyły za klasyką Szekspira.

 

Z czasów liceum, kiedy to „Hamlet” był lekturą szkolną, pamiętam, że spośród fraz dramatu wiele kwestii wydawało się być filozoficznym wyzwaniem. Odpowiada to za mnogość interpretacji, nieustanną możliwość nowego spojrzenia na moralne dylematy duńskiego księcia. Reżyserka Lyndsey Turner postawiła na dość tradycyjną formę, w której Hamlet jest oddanym synem zmarłego ojca, stawiającym sobie za nadrzędny cel pomszczenie jego śmierci. W tym celu ucieka się do udawania przesadzonego obłędu, tak aby sprowokować wyjście na jaw wszelkich zakłamań.

 

Kreacja Cumberbatcha nie zaskoczyła niczym nowym. Poprawnie poradził sobie z kluczowymi monologami, w tym ze słynnym „to be or not to be”. Udało mu się dobrze wypaść przy kwestiach komediowych, które w moim odczuciu najbardziej udały się Brytyjczykowi. Jak przystało na popularnego aktora filmowego i telewizyjnego, momentami jego popisy aktorskie były zbyt manieryczne. Wciąż towarzyszyło mi wrażenie, że patrzę na aktora przemawiającego do mnie, zamiast poczuć prawdziwość emocji i myśli Hamleta.  Zabrakło wiele, aby tę rolę przekuć w wybitną czy chociażby zapadającą w pamięć.

 

Ale dramat szekspirowski to nigdy nie jest występ jednego aktora. Niestety w tym przypadku tytułowy Hamlet przyćmił pozostałe postaci. Jedynie Klaudiusz, morderca króla duńskiego i jego następca grany przez Ciarana Hindsa, stał się pełnokrwistą postacią, która bardziej niż jako władca, stara się pokazać ze strony ojca i męża. Szkoda, że matka Hamleta, Gertruda miała nikłe szanse, aby ukazać swoje rozterki moralne. Podobnie zresztą stało się z inną damską bohaterką Ofelią, ukochaną głównego bohatera, która drażni swoją dziecinną postawą, a jej ból wydaje się być sztucznym i rozdmuchanym przez aktorkę.

 

Najbardziej dziwną postacią tej interpretacji jest przyjaciel księcia, Horacy, który zna tło wszystkich wydarzeń przybliżając je widzowi. W wykonaniu National Theatre Live Horacy to hipsterski lekkoduch w kolorowym, wyciągniętym swetrze, wolny ptak podróżujący po świecie, ale zawsze pojawiający się w najistotniejszych momentach życia Hamleta. Gdy ta dwójka pojawia się razem na scenie sprawia wrażenie świetnie bawiących się nastolatków, choć tak naprawdę łączy ich tajemnica kulisów śmierci duńskiego króla, tak więc dzielnie stawiają czoła tym okolicznościom i planują zdekonspirować mordercę.

 

Na szczęście nie zabrakło w „Hamlecie” miejsca na małą aktorską perełkę, jaką jest rola grabarza w wykonaniu Karla Johnsona. Charakterystyczna mowa miejscowego, który wiele w życiu widział i chętnie dzieli się swoimi przemyśleniami to bardziej interesujące zakończenie tej historii niż końcowa przemowa Hamleta, która nie wybrzmiała tak jak powinna.

 

Tym razem szekspirowska sztuka mnie nie zachwyciła, ale też nie mogę stwierdzić, aby była fatalna. Jednak nie ma nic gorszego niż przeciętne wykonanie, zwłaszcza gdy mamy do czynienia ze spektaklem, na którego bilety zostały wykupione w rekordowej prędkości. Z drugiej strony powinna być to lekcja, dla tych którzy do teatru wybierają się jedynie na słynne, powszechnie znane tytuły, ponieważ w tym przypadku opisywane przeze mnie wcześniej inne sztuki Szekspira – „Zimowa opowieść” oraz „Koriolan”, prezentowały znacznie lepszy poziom.

 

 

Autor: Marta Ossowska