Koń jaki jest, każdy widzi? Rzecz o koniach w polskim kinie

Koń jaki jest, każdy widzi? Rzecz o koniach w polskim kinie

Na początku października Parlamentarny Zespół Przyjaciół Zwierząt zgłosił do Sejmu projekt mający uhonorować rolę konia w historii Polski. Pomysłodawcy uchwały chcieliby w ten – trzeba przyznać, dość niecodzienny, zwłaszcza jak na nasze realia – sposób, zwrócić uwagę na cierpienie tysięcy koni (np. tych ciągnących niewiarygodnie ciężkie wozy z turystami na trasie do Morskiego Oka czy nieszczęśników wywożonych na rzeź do Włoch i Japonii) i je ukrócić, czemu jednak sformułowana w obecny sposób uchwała raczej i tak nie mogłaby zapobiec. Mimo wszystko wspomniany projekt, nieważne już jak niefortunnie sformułowany, każe zwrócić uwagę na okrutny los tysięcy koni (którego odmiana na lepsze jest przecież w naszej mocy!), skłania też jednak do zastanowienia się nad obecną sytuacją tych zwierząt i ich obecnością w naszej świadomości. Bo przecież rację mają twórcy uchwały, że jako naród wiele koniom zawdzięczamy i że śmiało można by uznać je za kolejny (obok orła i bociana) ze zwierzęcych polskich symboli. Tymczasem choć legenda polskiej kawalerii wciąż rośnie w siłę, trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym wojsku dla koni od dłuższego czasu nie ma za bardzo miejsca. I nie jest to wcale jedyny obszar życia publicznego, z którego wyrugowano te mądre i piękne zwierzęta. Kino nie jest pod tym względem żadnym wyjątkiem.

 

Dawniej mawiano, że „Lach bez konia to jak ciało bez duszy”. Może właśnie dlatego konie towarzyszyły naszym przodkom nie tylko w pracy na polu i w czasie wojennych zmagań, ale nawet... w drodze w zaświaty. Dowodzą tego wykopaliska z terenów Warmii i Mazur, gdzie w kurhanach datowanych na III–VI w. obok ludzkich szczątków odnaleziono także pozostałości końskich szkieletów. Archeolodzy dużą uwagę zwrócili na fakt, że kości koni nie były zmiażdżone, co dowodzi, że nie wysysano z nich szpiku, a zatem nie jedzono ich mięsa. Wszystko to – wspólny grób i szacunek względem ciała – wskazuje, że pochówki te miały charakter rytualny, a zadaniem koni pochowanych wraz z właścicielami było najprawdopodobniej „przeprowadzenie ich na drugi brzeg” i towarzyszenie im w ostatniej z ostatnich dróg. Czy może istnieć lepszy dowód na to jak człowiek cenił sobie te mądre zwierzęta i jak bezpiecznie musiał się przy nich czuć? Mówimy o czasach sprzed Mieszka I, jednak nawet najbardziej powierzchowna wiedza na temat historii naszego kraju pozwala stwierdzić, że ten pełen szacunku stosunek do koni był czymś wspólnym dla niemal wszystkich mieszkańców polskich ziem, dla przedstawicieli wszystkich stanów i klas. Bo czy mowa o średniowiecznych rycerzach, skrzydlatych husarzach czy chłopach z XVIII wieku, wszyscy mieli koniom równie wiele do zawdzięczenia. Towarzyszyły naszym przodkom od stuleci: w życiu, w chwili śmierci, a, jak wspomniano wyżej, często nawet i po niej.

 

To, co obecne w życiu, pojawić się musi też w kinie, które przecież z życia czerpie i życiem się karmi. I choć w polskich filmach konie w roli głównych bohaterów nie pojawiały się często, to kiedy już tak się działo powstawały dzieła co najmniej intrygujące, prezentujące wierne wierzchowce z coraz to nowej perspektywy i w coraz to innym świetle. Taka jest na ten przykład „Lotna” z 1959 roku, piąty pełnometrażowy film w dorobku Andrzeja Wajdy. Akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej. Tytułowa klacz – piękna, o jasnej maści, w czasie biegu zdająca się wręcz unosić w powietrzu – zostaje ofiarowana rotmistrzowi polskich ułanów, który szybko okazuje się być zaledwie jednym z wielu jej kolejnych właścicieli. Tym, których nosi na grzbiecie Lotna przynosi chwilę zapomnienia w galopie, zazdrość kolegów z pułku i... szybką śmierć. Jasne, widoczne z daleka umaszczenie klaczy w oczywisty sposób sprowadza niebezpieczeństwo na nią i dosiadających ją ułanów, tym, co gubi jej kolejnych właścicieli nie jest jednak biel sierści Lotnej, ale ich żądza posiadania konia budzącego powszechny podziw i zazdrość. Namiętność, w pogoni za którą wielu straciło życie. Fatum wydające się ciążyć nad tym koniem w oczywisty sposób gra ze skojarzeniami, jakie budzi w widzach biała klacz – symbol niewinności, piękna, wszystkiego, co dobre i czyste. W filmie Wajdy pełne prawo do jazdy na pechowym zwierzęciu ma tylko śmierć. I tak jak reżyser zadrwił sobie z symboliki białego konia, tak też z ironią potraktował etos polskiego oręża. Oj, daleko tym kawalerzystom Wajdy do ułanów malowanych z piosenek i naszych wyobrażeń...

 

Warto jednak zaznaczyć, że biały koń wystąpił u Wajdy już rok wcześniej, w arcydzielnym „Popiele i diamencie”, gdzie pojawia się dwukrotnie, w bardzo znaczących momentach. Po raz pierwszy widzimy go, gdy Maciek (Zbigniew Cybulski) całuje Krystynę (Ewa Krzyżewska) i jest o krok od porzucenia powierzonej mu misji zabicia Szczuki na rzecz rozpoczęcia zwykłego życia z ukochaną dziewczyną. Drugi raz biały rumak pojawia się wtedy, gdy pijany w sztok Drewnowski (Bogumił Kobiela) zostaje wyrzucony na ulicę; jego stan dobitnie wskazuje na to, że postanowił na pewien czas porzucić swoje obowiązki i urzędową godność, czym w tym konkretnym momencie wcale się, rzecz jasna, nie martwi. Za te krótkie chwile zapomnienia i przedłożenie spraw własnych ponad Sprawę przyjdzie bohaterom słono zapłacić. Jak widać, przynosząca zgubę Lotna miała swego poprzednika, choć symbolika białego konia z „Popiołu i diamentu” na zapowiedzi nieszczęścia się nie kończy. Nie można zapominać, że akcja filmu rozgrywa się „zaraz po wojnie” (tak też miał brzmieć pierwotny tytuł powieści Jerzego Andrzejewskiego, na podstawie której Wajda nakręcił swój film) i nie da się go rozpatrywać w odarciu od ówczesnego kontekstu politycznego. Na białym koniu miał przyjechać do Polski generał Anders, a wraz z nim – upragniona niepodległość. Śnieżny rumak oznacza tu więc wolność i wzniosłe ideały, za jakie tylu oddawało życie, a które bohaterowie hańbią swoją postawą, co też w okrutny sposób się na nich mści. Polska to wszak bardzo zazdrosna kochanka.

 

W podobny, również nieco demoniczny sposób potraktował swoje „Tarpany” (1962) Kazimierz Kutz. Tytułowe koniki należą do rasy, która choć w Polsce popularna, to jednak niemal nie występująca już u nas dziko, niezależnie od człowieka i w naturalnym środowisku. Główny bohater filmu Kutza (Jerzy Jogałła) trafia przez przypadek na teren rezerwatu, gdzie od dziesięciu lat trwają prace nad przywróceniem tarpanów naturze. Młody mężczyzna szybko poddaje się urokowi miejsca i pięknej asystentki dyrektora placówki (Teresa Tuszyńska), z biegiem czasu odkrywając jak bardzo wraz z końmi w tym dziwnym, zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku „zdziczeli” też zajmujący się nimi ludzie... W swoim filmie Kutz pokazuje więc konie z jednej strony jako żywe stworzenia, dzikie i nieokiełznane, z drugiej wciąż jednak jako symbol namiętności, nad którymi człowiek nie zawsze chce umieć zapanować, zwłaszcza gdy przyszło mu żyć w zamknięciu i tęsknocie za „prawdziwym” życiem i wolnością.

 

Skoro mowa o tęsknocie za wolnością, nie można nie wspomnieć bohaterów „Cwału” Krzysztofa Zanussiego z 1995 roku, dla których jazda konna, a nawet samo przebywanie wśród koni, w Polsce doby komunizmu było – krótką i pozorną, rozpaczliwą, ale przecież też zawsze w pełni autentyczną – ucieczką od państwa totalitarnego i całego stworzonego przezeń świata, z którego ideologią zgodzić się nie mogli; cudownymi momentami prawdziwej wolności, dla której warto było ryzykować i igrać z władzą, a czasem nawet i z życiem. W tym momencie wracamy do początku artykułu i polityki, bowiem w „Cwale” Zanussi dobitnie pokazuje jak polityczne potrafiły być konie w pewnych okresach naszej historii. W oczach komunistycznych władz zwierzęta te stanowiły żywy symbol tak uparcie przez nią zwalczanego mitu i tradycji sanacji (ucieleśnionych w słynnej Kasztance marszałka Piłsudskiego), burżuazyjną rozrywkę i przeżytek czasów, do których powrotu nie było i być nie mogło. Niemal całkowite wykorzenienie ze świadomości Polaków roli i znaczenia koni w naszej historii z pewnością władze PRL mogłyby poczytać sobie jako pełen sukces.

 

Wolność ma wiele imion, z czego wiele to imiona koni, takie jak Beniamiszek czy Karino. Ten pierwszy („Beniamiszek”, 1975, reż. Włodzimierz Olszewski) był niezwykle pięknym rumakiem, który pewnego dnia po prostu pojawił się pod drzwiami zrujnowanej posiadłości dziedzica Żegoty (Bogusz Bilewski), szybko stając się jego wielką dumą i głównym powodem radości w życiu i tym samym ratując swego pana od zapicia się na śmierć, czego ten był bliski. Żadne szczęście nie trwa jednak wiecznie, nie inaczej stało się w wypadku Beniamiszka i dziedzica. Pewnego dnia cenny konik zostaje skradziony, a choć Żegocie udaje się go odszukać, to nie może on jednak pozbyć się wątpliwości czy ten koń, którego trzyma w stajni to na pewno jego kochany Beniamiszek, jedyna istota na świecie, jaką mógł nazwać przyjacielem. I znów, koń będący dumą i radością właściciela przyczynia się do zguby nieszczęsnego pana, sprowadzając na niego depresję, szaleństwo i w konsekwencji – śmierć.

 

W obliczu przedstawionych tu historii przyjaźń z końmi wydaje się pomysłem co najmniej ryzykownym, jeśli nie śmiertelnie niebezpiecznym, mam jednak nadzieję, że ostatni z bohaterów tego artykułu pozwoli rzucić nieco jaśniejsze światło na konie w polskim filmie. Mam tu na myśli oczywiście niepokonanego Karino, bohatera serialu telewizyjnego z 1974 roku i filmu kinowego, który zagościł na srebrnych ekranach dwa lata później. Oto do słynnej stadniny konnej przyjeżdża na staż Grażyna Barska (Claudia Rieschel dubbingowana przez Janinę Borońską), świeżo upieczona absolwentka weterynarii. Zaraz po swoim przyjeździe odbiera trudny poród, w wyniku którego umiera rodząca klacz, Grażynie udaje się jednak uratować źrebaka, od tej chwili na zawsze drogiemu już jej sercu. Młody konik szybko okazuje się niebywale szybkim i wytrzymałym rumakiem, któremu nie straszne najwyższe poprzeczki. Karino wygrywa wszystkie wyścigi, w jakich bierze udział, aż pewnego dnia łamie nogę... Grażyna czuwa jednak nad losem swojego ulubieńca – udaje się jej przekonać dyrektora stadniny do tego, aby poddać rumaka kosztownemu leczeniu i tym samym po raz kolejny ratuje go przed śmiercią, co nie oznacza, że pomyślny finał tej historii jest też końcem ich wspólnych perypetii.

 

Rączy, nieustraszony Karino, którego widok cieszył oko i serce, dawał widzom serialu coś więcej niż tylko chwilowe pokrzepienie i rodzinną rozrywkę. Polska hippika nigdy nie doczekała się rumaka-championa, jakim był na przykład Seabiscuit, za sprawą swoich spektakularnych zwycięstw po dziś dzień uważany przez wielu Amerykanów za bohatera narodowego (sic!). Filmowy Karino pozwalał Polakom zapełnić ten głód międzynarodowego sukcesu w tej konkretnej dziedzinie choć w symboliczny sposób; niepokonany i niepokorny rumak był też w oczywisty sposób symbolem wolności, której w Polsce lat 70. w oczywisty sposób brakowało.

 

Co jednak wtedy, gdy traci się wiarę w symbol, albo kiedy traci on na aktualności? Przepada, tak jak to się stało z koniem w polskim filmie. 1976 rok przyniósł bowiem nie tylko premierę kinowej wersji przygód Karino, ale też czerwcowe strajki robotnicze, które wybuchły w odpowiedzi na podwyżkę cen żywności. Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy. W zderzeniu z prozą i grozą rzeczywistości romantyczny symbol pięknego rumaka, tak odległego od strajkujących na ulicach, stracił całą dawną moc, przestał pobudzać wyobraźnię i serca tłumów do zmian. Nadeszły nowe czasy, a wraz z nimi nowe symbole. Rolę rączego rumaka przejęła stocznia, a konie w ojczyźnie jednej z najwspanialszych kawalerii spotkać można dziś co najwyżej w szkółkach jeździeckich, skąd już raczej nie odnajdą drogi na ekrany kin...