Najgorsze filmy i największe rozczarowania filmowe 2015 roku

2015 rok obfitował w filmy pełne wspaniałych ujęć, które poruszyły nasze serca, a niektóre utrzymywały nas na krawędzi naszych siedzeń. Od 2 stycznia mogliśmy podziwiać takie filmy jak „Whiplash”, „Birdman”, „W głowie się nie mieści”, nową odsłonę „Mad Maxa”, czy w końcu eksplozję, jaką okazała się siódma część „Gwiezdnych wojen”. Z drugiej strony pojawiły się również produkcje, które nie zawojowały naszych serc na tyle, ile chcieliśmy, albo po prostu były gorszej jakości, niż rok 2015 sugeruje. Najwidoczniej tak wysoka cyferka w roku kalendarzowym, nie gwarantuje wzrostu jakości i jak co roku mogliśmy oglądać filmy w efekcie... tragiczne. Teraz postaram się przedstawić filmy tego roku, które niektórzy powinni omijać szerokim łukiem. Pod uwagę biorę produkcje, które premierę miały 2015 roku w szerokiej dystrubucji w Polsce.

 

Już 9 stycznia na ekrany polskich kin weszły dwie produkcje, które były objawem spadkiem formy, jedna zmęczeniem materiału fabularnego, druga zwykłym zmęczeniem reżysera. Mowa tutaj o „Uprowadzonej 3” z Liamem Neesonem oraz „Exodusie: bogowie i królowie” w reżyserii Ridleya Scotta. Pierwsza odsłona tej pierwszej produkcji zaowocowała wzrostem popularności filmów akcji. Tempo, precyzja oraz niezawodność głównego bohatera wzbudziła u nas podziw i poszanowanie. Część druga była odgrzaniem kotleta w mikrofalówce. Trzecia, spaleniem owego kotleta i podanie go gościom. Oryginalność zastąpiono masą wtórności i akcji dennej, jak dno słoika. „Exodus” to całkiem inna sprawa, albowiem wszystko jest w tym filmie na miejscu, a mimo to nic tam nie pasuje. Skąd ten wynik? Z braku zaangażowania reżysera, który potraktował swoją produkcję po macoszemu i czego efektem jest niespójna i nierówna akcja, płytcy i jednowymiarowi bohaterowie i przede wszystkim – typowy hollywoodzki dramacik historyczny, jakich wiele.

 

Natomiast już 23 stycznia mogliśmy patrzeć i nie wierzyć naszym oczom na wyczyny Johnny’ego Deppa w filmie „Bezwstydny Mortdecai” (zdjęcie główne). Niektórych z państwa mogłoby to zdziwić, ale muszę przyznać i zgodzić się z wieloma opiniami, że Depp odegrał jedną z najgorszych ról w swojej karierze i jest najsłabszym punktem filmu. Jest to tandetna i karykaturalna rola, która bazuje na wyczynach aktora znanych z serii „Piraci z Karaibów”. Sam film mógłby być lepszy, ponieważ reżyseria jest na poziomie, tak jak i scenografia i kostiumy, gdyby nie scenariusz – sztampowy, typowy, nieangażujący i niewymagający. W tym tygodniu wyszedł do polskich kin również „Siódmy syn” produkcja fantasy, w której główne role ogrywają między innymi Jeff Bridges oraz Julianne Moore... Z zażenowania musiałem przysłaniać czasem oczy. Bridges podobnie jak Depp odegrał karykaturę samego siebie, scenariusz leży na dnie morza, a sam film nie jest w żadnym wypadku magiczny. Film omijać z daleka, niczym wieśniacy zakażoną wiedźmę w parku.

 

Kolejny zawód spotkał nas już w lutym, kiedy do kin zawitał „Jupiter: Intronizacja” znamienitego rodzeństwa Wachowskich. Film wielce wyczekiwany, który miał zadatki na wielką fantastyczną produkcję science-fiction. Niestety, otrzymaliśmy badziewny gniot – bohaterkę sprzątającą łazienki bogatym nowojorczykom, spiczastego łowcę nagród, który zakrywa rany tamponem oraz płaski scenariusz, niczym kosmiczny pergamin. Po twórcach takich hitów jak „Matrix”, „V jak Vendetta”, a nawet „Atlas chmur”, fani oczekiwali rozrywki na poziomie. Nikt nie chciał się zniżyć do poziomu kosmicznego Adama Sandlera.

 

Następny film nie był rozczarowaniem, albowiem każdy wiedział, że z takiego materiału nie da się skręcić znamienitego filmu. Mowa tutaj o „Pięćdziesięciu twarzach Greya”, który zadebiutował w polskich kinach w walentynki. Dialogi były równie tandetne i płaskie co w książce, napięcie i ekscytacja z książki w filmie jest niewidoczna – efektem czego jest film o seksie, bez seksualnego napięcia, a elektryzująca postać Christiana Greya z książki została zastąpiona sztywnym Jamiem Dornanem, który miast mieć penetrujące spojrzenie skrywające tajemnice, ma jakiś błysk w oku, niczym małe dziecko próbujące  zaczarować swojego psa weń patrząc.

 

Na kolejny słaby film musiałem czekać dość długo. Oczywiście, wielu przez ten okres nie oglądałem, które krytycy mieli zbesztane jak tylko można. Ja zawiodłem się przy kolejnej części serii „Niezgodna”: „Zbuntowana”. Film, który w głównych rolach miał Shailene Woodley, Theo Jamesa oraz Kate Winslet, okazał się być bardziej tylko niewinnym dodatkiem do pierwszej części, niż samodzielnym filmem mającym coś do powiedzenia. Historia nie angażowała tak, jak pierwsza część, Woodley irytowała a scenariusz, oraz jego dziury, też pozostawiał wiele do życzenia.

 

29 maja Disney wypuścił do sal polskich kin „Tomorrowland” – ambitną produkcję, która obiecałą niezwykłą przygodę wgłąb magicznego (a przynajmniej tak nam się zdawało) świata. W głównej roli mogliśmy zobaczyć nawet samego George’a Clooneya, a za kamerą stanął Brad Bird, twórca „Ratatuj” i „Iniemamocnych”, zdobywca dwóch Oscarów. Nasze oczekiwania upadły z wysoka. Cała ślinka przed seansem w jego trakcie zniknęła, a zamiast porządnego filmu na granicy science-fiction, fantasy i filmu przygodowego otrzymaliśmy bajeczkę dla dzieci, która niezbyt trzyma się kupy w ogólnym rozrachunku. Kolejny film, dla mnie nie warty uwagi, to „Ted 2”, kontynuacja przygód misia Teda oraz jego przyjaciela Johna Bennetta. To, co udało się w części pierwszej: te sprośne żarty, komiczno-wyzywające sceny oraz cenzurowalne dialogi, zostało w drugiej części powtórzone i to nie z najlepszym skutkiem. „Ted 2” to produkcja amatorska, bazująca na popularności części pierwszej i nie mająca nic więcej do zaoferowania. Żarty ukochanego przez starszą widownie miśka bardziej żenowały, niż śmieszyły. Seth MacFarlen powinien się bardziej postarać następnym razem.

 

Najgorszą datą tego roku dla kina powinien zostać 24 lipca: albowiem do kin weszły aż trzy filmy, które były poniżej oczekiwań. Na pierwszy rzut pójdzie produkcja z Ryanem Reynoldsem, który u boku Bena Kingsleya i Matthew Goode’a przekonał się o tym, że nieśmiertelność nie jest opłacalna, mowa tu o „Kluczu do wieczności”. Film oferował dobrą rozrywkę, miał dobry pomysł, ale został on niezwykle spłaszczony do poziomu zwykłego akcyjniaka. Natomiast „Taśmy Watykanu” to zupełnie inna para kaloszy. Jest to po prostu horror niższych lotów, bazujący na tych samych, oklepanych schematach straszenia i klimatem rodem z letniej reklamy Coca-Coli. Nic strasznego, a dodając do tego ciągłe próby odejścia od typowych rozwiązań film zakończył się fiaskiem. Ale jak co roku, statuetkę za najgorszą produkcję powinna powędrować do Adama Sandlera, którego film „Piksele” mogliśmy nie-podziwiać jeszcze tego samego tygodnia. Pamiętacie te sprośne żarty z „Teda 2”? Wyobraźcie sobie je w ich najgorszej wersji i dodajcie do tego postacie komputerowców, w których wcielają się Sandler, Kevin James i, co gorsza, Peter Dinklage (co gorsza, ponieważ Dinklage to świetny aktor, który niestety w „Pikselach” nie powinien zagrać; po prostu mu to nie przystoi). „Piksele” to źródło tego, czym jest Sandler – dorosłe dziecko z marzeniem bycia kimś więcej: bohaterem widowni, ale tym bohaterem niestety nie jest, nie jest nim w oczach zagorzałych komputerowców, ani w oczach kinomanów.

 

Kolejny upadek z wysoka dotyczy studia i reżysera, w którego pokładano wielkie nadzieje. „Fantastyczna czwórka” powstała tylko z powodu obawy przed utratą praw do serii przez 20th Century Fox. Do reżyserii zatrudniono Josha Tranka, który wcześniej zabłysnął filmem, również o superbohaterach, ale innych niż ci z Marvela i DC, o nazwie „Kronika”. Niestety, nie udało się po raz trzeci zrobić film godny marvelowskich standardów. Film okazał się być głupi, sztuczny i bez duszy – bohaterowie byli napisani na kartonową modłę, bez krzty pasji. Za klapę studio obwiniało reżysera, który samemu nie pozostawał dłużny i krytykował studio za ogromną ingerencję w jego pomysł. Jeżeli jest się fanem Marvela, czy nawet filmów o superbohaterach – to ten z pewnością trzeba omijać, bo można złapać jakiegoś niechcianego kosmicznego bakcyla.

Moim ostatnim anty-faworytem jest „Łowca czarownic”. Główną rolę w tym filmie zagrał Vin Diesel, znany szerokiej widowni ze swojego Doma Toretto w serii „Szybcy i wściekli”. Aktorowi towarzyszyli również Elijah Wood, Rose Leslie (znana jako Ygritte w „Grze o tron”) oraz legenda kina Michael Caine. Niestety film okazał sie klapą. Między innymi dlatego, że Diesel grał z jedną miną przez cały film, scenariusz był poprowadzony na jednym tonie, a i fantastyki było tam niewiele, zamiast tego były karabiny, dwururki i wiedźmy. Brak napięcia zastąpiono niemrawym zwrotem akcji, który bardziej śmieszył, niż zaskakiwał.

 

Rzecz jasna, nie widziałem jeszcze wielu filmów z tego roku. O obejrzenie niektórych się pewnie jeszcze pokuszę, a za niektóre brać się nie zamierzam. Czasami warto jest zostawić parę produkcji w spokoju, by samemu żyć z lżejszym sercem. Powyższe przedstawienie najgorszych filmów 2015 jest czysto informacyjne, ale nie obligatoryjne. Jeżeli znajdzie się ktoś wśród Was, kto zechce sobie obejrzeć film na typową nudną sobotę, to któryś z nich powinien starczyć. Ale radzę nie oczekiwać zbyt wiele po tych filmach, bo można się mocno zawieść, a na pewno niemiło zaskoczyć. Wkroczyliśmy już w nowy 2016 rok i dystrybutorzy uraczyli nas co najmniej jedną wielką premierą co tydzień. Warto spojrzeć w kinowe kalendarium i wybrać się na jeden z nich, ale proszę uważać, bo mogą się znaleźć wśród nich zgniłe jabłka.

 

Szczęśliwego Nowego Roku i udanych seansów w nadchodzącym, 2016 już, roku!

 

Autor: Maciej Cichosz

_____________________________________________________________________________________

 

ŹRÓDŁO:

materiały prasowe dystrybutorów