Wszyscy jesteśmy „Artystami”

Wszyscy jesteśmy „Artystami”

Tu wątpliwości budziło wszystko. Tematyka – kulisy funkcjonowania jednego z fikcyjnych, warszawskich teatrów w czasach, gdy sondaże wskazują, że zaledwie co piątemu Polakowi zdarza się w ogóle odwiedzać teatr. Porywanie się stricte teatralnego duetu Strzępka-Demirski na serialową materię, tak odmienną od teatralnej estetyki i dramaturgii. W dodatku z aktorami, którzy raczej chowają się w teatrach niż paradują w śniadaniowej telewizji czy na okładkach kolorowych pism. Skąd więc wzięły się wszystkie te zachwyty nad „Artystami”?

 

Sukces serialu niewątpliwie tkwi w jego jakości. Wszystko to, co w założeniu wydawało się nieserialowe, nieprzekładalne na język małego ekranu, okazało się strzałem w dziesiątkę. Błyskotliwy, inteligentny, nasycony zwrotami akcji, czarnym humorem i autoironią scenariusz Pawła Demirskiego trzyma w napięciu. Co ciekawe, zapewne równie dobrze broniłby się na deskach teatralnych, wszakże w dialogach mocno pobrzmiewa echo fraz z jego dramatów. Największym atutem jest realizm, tak obcy w innych, serialowych produkcjach TVP. Nie uświadczymy tu atrakcyjności szklanych biurowców, sterylnych wnętrz czy papierowych bohaterów, wypowiadających sztampowe kwestie. Krwiste postacie są zasługą wyśmienitej obsady, aktualnie najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych – charyzmatyczny Marcin Czarnik w głównej roli to najlepszy tego przykład – i wielkich mistrzów, jak Edward Linde-Lubaszenko, Maria Maj, Ewa Dałkowska czy Tadeusz Huk. Dzięki serialowi stają się oni dostępni dla szerszej widowni. Grają manierycznie, przesadnie, typowo teatralnie. Sporo w tym groteski i dowcipu, zrozumiałego zwłaszcza dla zainteresowanych teatrem. Takim oczkiem puszczonym do widza- teatromana jest choćby obsadzenie w roli zahukanej księgowej Agnieszki Glińskiej, do niedawna dyrektor artystycznej Teatru Studio. Innym branżowym żartem zawartym w obsadzie jest występ Jana Klaty jako ochroniarza. „Artyści” pełni są takich środowiskowych aluzji, których dostrzeganie dodaje serialowi sporo atrakcyjności. Strzępka-Demirski wchodząc bowiem w ekranową rzeczywistość grają na własnych zasadach i ze stałym gronem współpracowników. Tam, gdzie serialowi twórcy zwykli obsadzać studentów i epizodystów, autorzy „Artystów” stawiają na doświadczonych aktorów, którzy pojedynczym kwestiom dodają całe tło znaczeń. Pozostali wierni sobie i teatralnej estetyce, co widać choćby w prowadzonej narracji i gorzkich dialogach. „Za dobre” jak na serial są też dopracowane zdjęcia autorstwa Bartosza Nalazka, zatopione w gęstym, chłodnym, artystycznym klimacie. To obcowanie z teatrem, w dodatku teatrem wysokich lotów, zamkniętym w małym, telewizyjnym pudełeczku.

 

Sukces serialu niewątpliwie tkwi w jego jakości. Wszystko to, co w założeniu wydawało się nieserialowe, nieprzekładalne na język małego ekranu, okazało się strzałem w dziesiątkę.

 

Już sam początek serialu jest pełen napięcia. Podczas spektaklu, długoletni dyrektor fikcyjnego Teatru Popularnego, mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki, popełnia samobójstwo, wieszając się nad sceną. W wyniku spisku na jego miejsce zostaje wybrany młody, ambitny chłopak z prowincji, Marcin Konieczny, który od początku musi mierzyć się z narastającymi problemami, wynikającymi z zarządzania teatrem. Pojawiają się gwiazdorzące aktorki, zblazowani reżyserzy i dawni znajomi. Zbuntowany zespół artystyczny nie ułatwia nowemu zarządcy stawiania pierwszych kroków i podejmowania decyzji. Bezkompromisowi krytycy nie dają spokoju. Przede wszystkim zaś nieustępliwy dyrektor finansowy ciągle tnie koszty, księgowa wpada w histerię, a urzędnicy szykują zasadzkę.

 

Monika Strzępka i Paweł Demirski już niejednokrotnie na teatralnych deskach udowadniali, że potrafią obserwować rzeczywistość i trafnie ją portretować. Efektem pracy tandemu reżysersko- dramaturgicznego były m.in. „Dziady. Ekshumacja”, zrealizowane w Teatrze Polskim we Wrocławiu, będące próbą uwspółcześnienia dramatu Mickiewicza, wzbogacenia go o aktualną wiedzę historyczną oraz całą paletę bieżących win i wzajemnych pretensji. W kolejnych realizacjach konsekwentnie powracali do formuły teatru kabaretowego, lewicowo zaangażowanego i programowo prowokacyjnego. Stawiając sobie za cel demaskowanie narodowych przywar, obnażali obraz polskiego społeczeństwa – pogrążonego w narodowych mitach, kompleksach i słabościach. Zajmowali się konsumpcjonizmem („Śmierć podatnika”), filantropią („Opera gospodarcza dla ładnych pań i zamożnych panów”), pamięcią o Zagładzie i przemilczanej, odrzuconej historii („Sztuka dla dziecka”, „Niech żyje wojna!”), gustami i polską kulturą („Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej”), mniejszościami seksualnymi („Tęczowa Trybuna 2012”) czy obsesją zdrowego żywienia („Firma: Bierzcie i jedzcie”). Podobnie rzecz ma się w „Artystach”. Mimo że fabuła serialu skupiona jest na kulisach funkcjonowania środowiska teatralnego, to nie da się nie odczytywać jej jako szerszej metafory: problemów współczesności i konfliktów sztuka-władza, sztuka-ekonomia.

 

Satyra na świat teatru i współczesną sytuację polityczno-obyczajową może sprawdzić się tylko wtedy, gdy przeraża autentyzmem. Serial zyskał sobie wiernych fanów wśród ludzi tworzących teatr – czy to od strony artystycznej, technicznej czy organizacyjnej – z ust których można usłyszeć nie tylko poszeptywania o tym, co wydarzyło się w ostatnim odcinku, ale – w moim mniemaniu – największy dla „Artystów” komplement utożsamiania się: „bo tak to wygląda”. Strzępka-Demirski ukazują drugą stronę medalu w zawodzie aktora. Niszczą mit o tym, że z planu na plan, od castingu do castingu, ze ścianki na ściankę, a w tle blichtr, sława i wielkie pieniądze. Pokazują, że obok tych nielicznych, rozpoznawalnych, którzy nie muszą się martwić o kolejne propozycje, są ci – stanowiący większość – którzy muszą walczyć o przetrwanie. Że pieniądze z etatu w teatrze wcale wielkie nie są, że o role starać trzeba się długo, że próby pochłaniają ogrom czasu i często uniemożliwiają odhaczanie kolejnych castingów. Twórcy wchodzą za kulisy, w pomieszczenia niedostępne widzom teatralnym. Odwiedzają teatr zza dnia, pozbawiony magii sprzedanych biletów, uśmiechów i oklasków. Pokazują, że to firma jak każda inna, gdzie artystyczne wizje i ambicje brutalnie zderzają się z biurokratyzacją, ekonomią i polityką i gdzie każdy dzień może oznaczać walkę o utrzymanie teatru. Gdy trzeba myśleć nie o tym, jakim tytułem zainaugurować kolejny sezon, ale o tym, skąd wziąć pieniądze na pensje dla pracowników. W krzywym zwierciadle ukazano też reżyserów, którzy silą się na uwspółcześnianie klasyki, tworzenie gniotów dla mas, sprowadzających teatr do łatwej i przyjemnej w odbiorze rozrywki oraz pozbawioną gustu publiczność, której się to podoba.