„300: Początek imperium” - To nie tylko chleb i igrzyska

Dla tych, którzy widzieli pierwszą ekranizację komiksu Franka Millera seans „300 : początek imperium” przebiegnie bez większych zaskoczeń – tutaj również mamy do czynienia ze strumieniami krwi, latającymi kończynami i obnażonymi ciałami atletów, poddanych silnej komputerowej obróbce. Stylistyka filmu jest zatem taka sama jak w poprzedniku, czego wymaga przekładanie języka komiksu na duży ekran - bohaterowie i wydarzenia są zatem celowo przejaskrawione. Jakby wrażeń z ekranowej przemocy było za mało, reżyser zintensyfikował je poprzez zrobienie filmu w technice 3D.

           

Na grafice nie kończą się jednak podobieństwa obu filmów. Historia jest opowiedziana w taki sam sposób – stronniczo i powierzchownie, rodem z podręcznika dla gimnazjalistów. Podobnie jak w poprzedniku nieco razi manichejski podział na pięknych i szlachetnych Greków i złych Persów, przedstawionych jako monstra i dewianci (vide postać Kserksesa). O ekranizacji komiksów Franka Millera mówi się często w kontekście politycznym – według tej teorii Grecy to dzisiejsze USA a Persowie to Irańczycy – groźni barbarzyńcy ze Wschodu, ignorujący pacyfistyczne nastawienie przeciwników. Nie jest żadną nowością, że robiąc film historyczny, często przemyca się problemy aktualne i wplata w niego rozmaite dyskursy. Tak jest właśnie z produkcjami Zacka Snydera i Noama Murro. Generalnie, podaje się je jako odpowiedź na zawołanie „chleba i igrzysk”: większa część widzów będzie zatem rozkoszować się widokiem krwi i wnętrzności herosów, reszta może wynieść z filmów znacznie więcej.

 

Dotychczas wydawało się, że świat „300” zdominowany jest przez mężczyzn – w pierwszej części ścierały się ze sobą dwie wrogie armie – Spartan i Persów. Co ciekawe, cała seria jest skierowana raczej do kobiecej widowni (!) - w dobie panowania ideologii gender, wydaje się że jest potrzeba oglądania na ekranie silnych, umięśnionych mężczyzn – typowych „samców alfa”, reprezentujących wszystkie cechy, które są obecnie na wymarciu. Na początku filmu Snydera jest pamiętna scena, gdzie 7-letni Spartan zostaje poddany próbie – musi przeżyć starcie z dzikim zwierzęciem, by udowodnić, że jest mężczyzną. W tej scenie zawiera się właściwie treść filmu – „300” miało być właśnie taką apoteozą męskości i jej atrybutów.

 

W najnowszej produkcji liczebnie wciąż dominują mężczyźni, toczący walki na okrętach, jednak najważniejszą rolę odgrywają kobiety – to one nimi sterują i pociągają za sznurki. Motorem filmu staje się kobieca zemsta. Artemizja, której rodzinę wymordował oddział greckich hoplitów, a ją wielokrotnie gwałcono i poniżano postanawia zadać ostateczny cios armii ateńskiej  u boku syna Dariusza – Kserksesa, nowo wybranego króla Persów. Z kolei Królowa Gorgo chce pomścić męża – Leonidasa poległego pod Maratonem. Ta pierwsza zostaje poddana podobnej próbie jak ów chłopiec z „300’’– od dziecka, aby przetrwać musiała wykształcić w sobie męskie cechy.

 

Film dobrze wpisuje się w dyskurs feministyczny – niestety, ma te same słaby punkty, co cały ruch. Pokazuje, że kobieta może wprawdzie brawurowo władać mieczem i ścinać głowy, jednak ostatecznie, zawsze podda się obezwładniającej sile testosteronu. To taki prztyczek w nos dla feministek, które chciałyby upatrywać w Artemizji swojej nowej ikony.

 

Eva Green prezentuje się w tej roli znakomicie. Nie pierwszy raz zresztą gra silną, dominującą kobietę – jej rola to niejako skrzyżowanie postaci  z „Marzycieli” Bertolucciego i „Mrocznych cieni” Burtona, co nadaje jej nieco groteskowy i komiczny charakter. Trzeba przyznać, że gdyby nie jej postać widzowie ziewaliby z nudów, znużeni  niekończącą się krwawą jatką i kolejnymi ostrzałami na morzu.

 

Duża słabość „300: Początek  imperium” tkwi właśnie w monotonni – przemoc staje się tutaj celem samym w sobie, pozbawiona wszelkiej otoczki ideologicznej, a nawet zwykłej logiki. W pierwszej połowie filmu historia płynie jeszcze dość wartko, pozwalając śledzić akcję, natomiast w drugiej wszystko się rozlatuje. Reżyser nie rozwija rozpoczętych wątków, dodatkowo wprowadza postacie, które nic nie wnoszą do historii. Ostatecznie wszystko zmierza do wielkiego teatru absurdu – niewątpliwie film leży na poziomie scenariusza.

 

W  „300” mimo, że krew była głównym tworzywem filmu, nie brakowało napięcia – widz cały czas kibicował armii Leonidasa. Były momenty, gdzie wstrzymywało się oddech, a nawet chwile wzruszenia. Potęgowało to uczucie nieuchronności klęski, bo każdy widz znał koniec tej historii. W najnowszej produkcji nie tylko brakuje napięcia, ale nie wiadomo po której stronie stanąć – Grecji pod wodzą Temistoklesa czy zabójczo pięknej Artemizji, stojącej na czele armii perskiej. Brak tutaj klasycznego podziału na protagonistów i antagonistów.

 

Reżyser nawet nie próbuje moralizować i udawać, że chodzi o coś więcej niż seks i przemoc. Z drugiej strony, na film wybiorą się raczej fani komiksu oraz widzowie zachęceni pierwszą częścią, którzy oczekiwali powtórki z rozrywki, więc nie będą rozczarowani. Podobnie jak poprzednik dostarcza silnych bodźców wizualnych, dodatkowo jest okraszony subtelnym (zamierzonym ?) humorem, który pozwala na pełen reset i spokojny sen bez koszmarów.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

                        Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz