„Adwokat” - spowiedź bez rozgrzeszenia

Najnowszy film Ridleya Scotta wywołał u widzów sporą konsternację: po zwiastunie spodziewano się klasycznego filmu akcji, na miarę poprzednich dokonań reżysera. Zapowiadała go również gwiazdorska obsada, z której każdy dał się poznać w określonym typie postaci: Cameron Diaz obsadzano zazwyczaj w roli seksownego wampa („Aniołki Charliego”), Penelope Cruz to dla nas naiwna, namiętna kochanka z filmów Pedro Almodovara, Javier Bardem wywołuje skojarzenia z ekscentrycznym i niebezpiecznym mordercą („Skyfall”, „To nie jest kraj dla starych ludzi”) natomiast Brada Pitta znamy jako sprytnego, charyzmatycznego gangstera („Zabić, jak to łatwo powiedzieć”).

 

Do tego zestawu nie pasuje Michael Fassbender – brytyjski „everyman”, którego warsztat aktorski pozwala na zagranie każdej, nawet najbardziej wymagającej roli, co udowodnił w filmach Steve’a McQueena. Jego obecność w obsadzie powinna już wzbudzić pewne podejrzenia, szczególnie jeśli surowość tekstu Cormaca McCarthy’ego skojarzymy z bezkompromisowością jego wcieleń ze „Wstydu” i „Głodu”. Rola w „Adwokacie” jest w pewnym sensie ich kontynuacją.

 

Aktor nie grywa klasycznych bohaterów z kompletnym życiorysem, raczej materializacje pewnych wyobrażeń i postaw. Scott posunął się tutaj o krok dalej – jego „everyman” nie ma nawet imienia: mężczyzna nazywany „adwokatem” i cieszący się do tej pory powszechnym szacunkiem inwestuje spore pieniądze w narkotykowy biznes. Jego spokojne, ułożone życie u boku pięknej narzeczonej wymyka mu się spod kontroli i zamienia w najgorszy koszmar.

 

Fassbender udowadnia, że jest nie tylko objawieniem współczesnego kina ale również asem w rękawie Ridleya Scotta - „Adwokat” to w zasadzie jego koncert aktorski. Odnosi się wrażenie, że o ile reszta postaci bawi się na własnym podwórku i odgrywa standardowe scenki ze swojego repertuaru, nierzadko ocierając się o kicz, o tyle przeżycia Fassbendera są autentyczne – widz utożsamia się z jego cierpieniem. Wydaje się, że tylko on rozumie ducha tekstu McCarthy’ego, podczas gdy reszta gra w hollywoodzkim produkcyjniaku. Być może właśnie takie było zamierzenie reżysera – ukazanie samotności bohatera w obcym, niezrozumiałym dla niego świecie.

 

Tytułowy „adwokat” staje się ofiarą pewnego systemu, kimś kogo przerasta rzeczywistość, którą sam wykreował. W dylogii Steve’a McQueena miotał się ze słabościami własnego ciała, tutaj przegrywa nierówną walkę z narkotykową mafią, w którą sam się wplątał. W filmie nie ma wyraźnie zarysowanego protagonisty i antagonisty, co można było jeszcze dostrzec w adaptacji powieści  „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Tutaj bohater jest wrogiem sam dla siebie, pada ofiarą własnej chciwości. Wszystko, co go spotyka jest konsekwencją jego własnych działań. Widz nie poznaje motywacji bohatera, co jeszcze mocniej podkreśla absurdalność sytuacji w jakiej się znalazł.

 

Najciekawsze jest to, co ma do powiedzenia McCarthy w kwestii zbrodni i kary - konsekwencję czynów adwokata ponoszą wszyscy poza nim samym: jego wspólnicy oraz narzeczona. Demoniczna Malkina odpowiedzialna za cały spisek pozostaje nietknięta i knuje dalej. Jak wyzna podczas groteskowej sceny spowiedzi: „chce się tylko wyspowiadać, nie oczekuje rozgrzeszenia” – to zdanie można potraktować jako memento filmu Ridleya Scotta. Bohaterowie pozostają w pełni świadomi bagna, w którym żyją i nawet nie usiłują się z niego wyplątać. Ich nieludzkie czyny są integralną częścią świata, do którego należą, dlatego nie poczuwają się do winy. Nie ma piekła po śmierci, bo jest ono na ziemi - kolejna teza Mc Carthy’ego, przewijająca się w jego twórczości i świetnie zobrazowana w „Adwokacie”.

 

Film twórcy „Gladiatora” zaskakuje brakiem stopniowego napięcia. Wyczuwamy, że przebieg wypadków nie będzie korzystny dla bohatera, a jego działania są z góry skazane na klęskę. Jego tragedia polega na tym, że nie jest on zdolny do żadnego ruchu, nic od niego nie zależy. Los jest nieuchronny – biznes musi zakończyć się klęską, raz uruchomione  narzędzie zbrodni musi zabić.

 

Widzów przyzwyczajonych do klasycznego kina akcji film musiał rozczarować, bo nacisk postawiono na dialogi. Literatura McCarthy’ego słynie z okrucieństwa i dosadności oraz braku towarzyszących im emocji – Scottowi udało się dość poprawnie przełożyć ten styl na język filmu. Podobnie jak „W drodze” i „Krwawym południku” autor buduje wnikliwe studium ludzkiej natury: grzesznej i skłonnej do niewyobrażalnego bestialstwa. Co więcej, w świecie autora zwierzęta okazują się elegantsze i bardziej litościwe od człowieka, co uosabiają dwa gepardy – symbol świata luksusu i wielkich pieniędzy.

 

Przesłanie filmu jest o tyle okrutne, że przesiąknięte piekielną ironią.  Świadczy o tym już  sam tytuł – po angielsku „the counselor” oznacza mecenasa, tak też zwracają się do niego bohaterowie. Adwokat, który powinien znać prawo i trzymać się z dala od branży narkotykowej, świadomie pcha się w sam środek bagna. Gangsterzy wydają się w tym momencie bardziej błyskotliwi od niego, przeczuwając jego porażkę. Ponadto, każda ze zbrodni ukazanych w filmie podana jest w formie niesmacznego żartu.

 

Podążając za intencją autora scenariusza powinniśmy trzymać emocje na wodzy, jednak podskórnie czujemy, że ten świat istnieje naprawdę i dzieli nas od niego jeden nieostrożny ruch. Trzeba przyznać, że Scottowi udało się uruchomić skrywane lęki i wzbudzić odrazę przed otaczającym nas światem konsumpcji.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz