„Amerykańskie Graffiti”. Na tle dorastania, nocne młodych wypady.

Gdy myślimy Graffiti widzimy przed sobą wysprejowane, kolorowe, obrazy. Tak się składa, że w XXI wieku Graffiti jako forma artystycznego wyrazu przestawia i charakteryzuje społeczność oraz kulturę miejską. „Amerykańskie Graffiti”  to obraz grupy znajomych, żyjących na przełomie lat 50. i 60. XX w. Młodych, którzy w swych przeżyciach, emocjach, marzeniach, decyzjach niczym się nie różnią od współczesnej młodzieży.

 

Dwóch przyjaciół, Curt Henderson i Steve Bolander, po zdaniu egzaminu dojrzałości postanawia wyrwać się z „małego” miasta i zacząć przygodę swojego życia na studiach. Dla jednego z nich o tyle jest to trudne, że wiąże się to z oddaleniem od swojej dziewczyny. Curt i Steve są jednak wyjątkiem w całym obrazie. Ich poczucie wchodzenia w dorosłość jest jakby oderwana od błogiego życia w mieście.

 

Większość interesuje akceptacja środowiska, zabawa, szpan, szacunek. Realizowane jest to na sposób iście amerykański. Nielegalne wyścigi wielkimi jak pół domu samochodami, imprezy w rytmie rock and roll, powolne objazdy miasta (współczesne POM-y). W centrum miasta istnym pit stopem jest Drive Tru, bar jednego z amerykańskich fast foodów, gdzie jedzenie podawane jest do samochodów (bo kto by chciał wychodzić z takich cacek?!) przez dziewczyny, które dowożą je na rolkach.

 

Film przedstawia jedną noc z życia amerykańskiej młodzieży, ale tak wypełnioną wydarzeniami, że mogłoby to starczyć na cały tydzień dobrej zabawy. Mamy siostrę, która chce się pozbyć balastu młodszej, mamy chłopaków, którzy podrywają dziewczyny na swoje czterokołowe miłości. Mamy kradzież auta, mamy zabawę (a może w tym wypadku lepiej by było napisać potańcówkę), mamy idealną stację radiową, która towarzyszy podczas wszystkich  wydarzeń, i która, dziwnym trafem, zawsze puści utwór pasujący do sytuacji (gdyby ktoś oglądał film w oryginalnej wersji). Wszystkie „wybryki” zachowane w granicach dobrego smaku. Miejcie to na względzie, gdy będziecie oglądać scenę z radiowozem ;-)

 

Oglądając ten film miałem wrażenie, że to co przedstawione zostało na ekranie to nic innego jak dzisiejszy facebook. Wszyscy się znamy, zaczepiamy, spotykamy w tych samych miejscach, plotkujemy to o tym to o tamtym. Wszystko to, jakby żywcem zostało przeniesione do Internetu. Jednak mam nieodparte wrażenie, że gdzieś po drodze straciliśmy coś z bycia z sobą, co niewątpliwie ten film pokazuje. Warto zobaczyć ten film by poczuć tą tęsknotę, kiedy bez telefonu wiedzieliśmy gdzie trzeba iść, żeby spotkać swoich przyjaciół.

 

Przy oglądaniu „Amerykańskiego Graffiti” warto pamiętać, że 40 lat temu filmy były nagrywane w trochę „wolniejszy” sposób, akcja może nie jest wartka. Dla kogoś, komu nie spodoba się klimat filmu, może być nużące. Trzeba mieć to na względzie.

 

BONUS. George Lucas za pomocą wszechobecnych samochodów, fast fooda, papierosów i wieczornej (nocnej) akcji filmu sprawił, że ten film pachnie! Jeżeli byłaby taka możliwość, wybrałbym się na niego do kina, które „dostarcza” również zapachy z filmu. Ten film pachnie benzyną, hamburgerami, lekką domieszką papierosów i sporą dawką letniego, beztroskiego powietrza.

 

Zdecydowanie obraz dla tych, którzy czują sympatię do Stanów zjednoczonych lat ’60.

 

Autor: Michał Serocki

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz