„Blue Jasmine”. Gorzka prawda czy słodkie kłamstwo?

Charakterystyczna biała czcionka na czarnym tle, alfabetyczny spis aktorów oraz jazz – tak, oto Woody Allen wypuszcza swoją kolejną produkcję, a ja mogę obejrzeć ją w kinie. Tylko się cieszyć! Po cukierkowych europejskich wojażach twórca „O północy w Paryżu” powrócił do USA i zaraz zrobiło się ciężej. I ciekawiej.

 

Dobiegający osiemdziesiątki reżyser tym razem zaproponował wariację autentycznej historii Ruth Madoff, małżonki bogatego biznesmana, która po ujawnieniu jego machlojek finansowych straciła cały majątek i przeprowadziła się na jakiś czas do swojej siostry. Dla Allena ta historia stanowi jednak wyłącznie punkt wyjścia dla zupełnie nowej opowieści – miejscami zabawnej, ale częściej przerażającej.           

 

Obserwujemy równolegle dwa plany czasowe – przeszłość i teraźniejszość. W scenach chronologicznie wcześniejszych Jasmine jest wciąż żoną Hala i spełnia się jako organizatorka przyjęć, na których może gościć nowojorską śmietankę towarzyską. Wizyta adoptowanej siostry Ginger oraz jej nieokrzesanego męża, Augiego, wywołuje w niej popłoch, który mija dopiero, gdy reprezentujący niższą klasę społeczną członkowie rodziny informują o wygranej na loterii i proszą o pomoc we właściwym zainwestowaniu pieniędzy. Z upływem czasu ignorowane przez Jasmine kwestie źródeł dochodów oraz widmo licznych zdrad Hala daje o sobie znać i upadku starannie wypracowanego wizerunku nie da się już powstrzymać.

 

Nie widzimy jednak nigdy potencjalnie najciekawszych momentów, czyli np. reakcji Augiego i Ginger na utratę pieniędzy, rozpadu ich małżeństwa, widoku Hala w więzieniu albo nawet spotkania w sklepie z Ericą, o którym jedynie słyszymy z ust Jasmine. Sceny z jej dawnego życia funkcjonują głównie na zasadzie kontrastu z obecnym stanem ducha i przypominają, jak swobodnie czuła się w „tamtym”, luksusowym świecie, który mylnie brała za pewnik.

 

Mocniejsza jest właściwa część opowieści – spłukana Jasmine, nie mając żadnej alternatywy, wprowadza się do Ginger. Jej dyskomfort i niechęć wobec otoczenia i każdej napotkanej osoby są aż zanadto widoczne. Powtarzana jak mantra myśl o powrocie na uczelnię oraz skomplikowany plan zdobycia uprawnień do pracy w zawodzie dekoratorki wnętrz na dłuższą metę są jedynie pobożnymi życzeniami, a nasza bohaterka coraz bardziej pogrąża się w alkoholu i lekach. Upadek jest tym żałośniejszy, że przeszłość bohaterki zdaje się być ulubionym tematem rozmów wszystkich wokół – współczującej Ginger, jej kolejnego ukochanego Chilliego, a nawet rozwydrzonych siostrzeńców, którzy odzywają się do nowo poznanej ciotki tylko po to, aby ją sprawdzić. Takt nie jest już zresztą najmocniejszą stroną samej Jasmine, która nie waha się regularnie nazwać potencjalnego szwagra przegranym nawet w jego obecności.

 

Duży nacisk położono w filmie na to, że obie siostry zostały adoptowane i nie są biologicznie spokrewnione. Jasmine nazywała się wcześniej Jeanette i była dobrą uczennicą, najprawdopodobniej faworyzowaną przez rodziców. Ponoć na studiach szło jej znakomicie i była tylko rok od zdobycia dyplomu, ale rzuciła to wszystko, by wyjść za Hala – to on stworzył ją na nowo, co symbolizuje zmiana imienia na bardziej wyszukane. Po utracie ich wspólnego dobytku Jasmine przechodzi najpoważniejszy kryzys tożsamości w swoim dotychczasowym życiu. Nie wie, skąd pochodzi, kim jest, nie zna siebie ani nie wypracowała sobie w życiu nawet jednej prawdziwej więzi z innym człowiekiem. Jej mówienie do siebie, które Allen wykorzystuje dla taniego żartu, byłoby może rzeczywiście zabawne, gdyby nie było jednocześnie tak bezbrzeżnie smutne.

 

Największą siłę filmu stanowi jego aktorstwo, mimo iż scenariusz oferuje jedynie dwie pełnokrwiste postacie – Jasmine i Ginger. Role męskie zostały potraktowane bardziej przedmiotowo i ratuje je głównie obsada – idealnie śliski Alec Baldwin jako zakłamany mąż czy Bobby Cannavale jako Chilli. Jego relacja z siostrami mogła, choć nie musiała powstać na zasadzie analogii do "Tramwaju zwanego pożądaniem". Najlepiej wśród panów wypada Andrew Dice Clay, którego sceny zostały idealnie rozplanowane i pozwoliły, by Augie zaistniał jako raczej nieoczekiwany moralny kompas całej historii. Pozostali nie mieli szans rozwinąć skrzydeł i funkcjonują głównie jako zróżnicowany wachlarz adoratorów. Zważywszy na wyraźnie kiepski stan Jasmine jestem w szoku, jak wielu mężczyzn proponowało jej randki. W życiu kobiety funkcjonuje również pasierb, ale film traktuje go bardziej po macoszemu niż ona sama.

 

Sally Hawkins jest znakomita jako dobrotliwa Ginger, która wciąż pamięta o dawnych kłótniach (nie żeby ktokolwiek rozmawiał w jej domu o czymś innym), ale nie wyobraża sobie pozostawienia Jasmine samej sobie. Próby pogodzenia siostry i aktualnego chłopaka z biegiem czasu okazują się coraz trudniejsze i kobieta musi wreszcie opowiedzieć się po jednej ze stron, co stawia ją w interesującej sytuacji. Cały film należy jednak do Cate Blanchett, znajdującej się w niemal wszystkich scenach i kompletnie podporządkowującej sobie każdą z nich. Australijska aktorka ukazała najciemniejsze zakamarki duszy swojej bohaterki, tracąc w międzyczasie całą swoją atrakcyjność i eksponując nieprzystosowanie Jasmine oraz jej nerwowość i nieustanny stres. Nikt nie był u Allena aż tak intensywny od czasu Geraldine Page we "Wnętrzach" z 1978 roku. Dla takich ról i takich wykonań powstały nagrody filmowe.

 

Blanchett  daje prawdopodobnie najlepszy występ aktorski w całej filmografii nowojorczyka, ale sama "Blue Jasmine" mogłaby być lepsza, gdyby reżyser dopracował niektóre wątki zamiast je przegadywać i określił jednoznacznie, że tym razem kręci dramat. Jak zawsze u niego, mamy tu pełno wstawek jazzowych, które w tym wypadku akurat nie zgrały się aż tak dobrze z nastrojem filmu jak w przypadku jego poprzednich projektów. Historia jest jednak na tyle ciekawa i tak fascynująco zagrana, że zdecydowanie warto wybrać się do kina i cieszyć się, że Woody Allen znowu podwyższył sobie poprzeczkę.

 

Autor: Jakub Neumann

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz