„Gorący towar” – misja wykonana, tylko co z tym towarem?

Kolejna komedia reżysera „Druhen'' to odświeżenie nieco zapomnianego ostatnio  „kobiecego kina szpiegowskiego'' (w krzywym zwierciadle). Filmowi, który zapoczątkował ten nowy trend - „Miss agent'' udało się osiągnąć duży komercyjny sukces - Sandra Bullock (słynna amerykańska „dziewczyna z sąsiedztwa'') uwiodła widzów wdziękiem i bezpretensjonalnością. „Gorący Towar'' to niestety zaledwie odprysk dawnego czaru Bullock i kapitalnego czarnego humoru pierwowzoru – mimo tego, spełnia swoje zadanie i dostarcza solidną dawkę śmiechu.

 

Tego typu kino nie poszerza horyzontów, nie zmienia światopoglądu, ale sprawia czystą przyjemność, porównywalną z wypiciem setki po stresującym dniu pracy – taki też był (na szczęście) zamysł reżysera, który nie stara się na siłę udowodnić, że chodzi o coś więcej.

           

Niejako znowu powtarza się schemat z „Miss Agent'' – po raz kolejny agentka FBI - Sarah Ashburn dostaje do wykonania ważne zadanie (zlikwidowanie rosyjskiego gangstera), po raz kolejny jest lekceważona i dyskryminowana przez kolegów i szefa, i jak zawsze  wychodzi z zadania zwycięsko. Tym razem towarzyszy jej jednak partnerka – detektyw Shannon Mullins, dobrana (oczywiście) na zasadzie kontrastu: ta pierwsza (Bullock) jest elegancka, zdyscyplinowana (i nieco nieporadna), ta druga (McCarthy) wulgarna, nieokrzesana, reprezentująca „typ męski''. Osią fabularną jest zderzenie tych dwóch osobowości i ukazanie przemiany ich relacji – od jawnej niechęci, do przyjaźni i wzajemnego zrozumienia – słaby i naciągany wątek kryminalny nie jest więc dla nikogo zaskoczeniem, i tym samym nie rozczarowuje.

 

Jak wiadomo, sprawdzonym przepisem na dobry film komediowy jest duża ilość przekleństw i proste gagi – na to też postawił Paul Feig, nie siląc się specjalnie na oryginalność dowcipu. Trzeba jednak przyznać, że w tym przypadku wystarczy osobowość dwóch aktorek i ich ekranowa historia (nawet jeśli już nieco zwietrzała).

           

Pod wieloma względami „Gorący towar'' to kino o kobietach i dla kobiet. Po pierwsze - co pozytywnie zaskakuje, w filmie nie ma wątku miłosnego – o ile w „Miss Agent'' niezależna, silna agentka FBI przeistacza się w końcu w łabędzia i rozkochuje w sobie mężczyznę, tutaj nie pojawia się żaden książe. Kobiety muszą radzić sobie same i są zdane tylko na siebie - o dziwo, ta siostrzana relacja nie żenuje, a nawet wzrusza widza. Po drugie, jeśli wejrzeć głębiej, film mógłby być gorzkim dramatem o sfrustrowanych kobietach pod czterdziestkę, które starają się zapomnieć o osobistych problemach, rzucając się w wir pracy – mimo że odtwórczynie głównych ról zabijają (i zapijają) wszystkie problemy śmiechem i ''przytulasami'', pozostaje tu jednak dużo niedopowiedzeń. Nie mamy wątpliwości, że żadna z nich nie jest  kobietą sukcesu – takie (nie tylko według opinii publicznej) nie posiadają w domu kotów – uciekinierów (co pamiętamy już ze „Śniadania u Tiffany'ego'') i nie chodzą wieczorami po obskurnych pubach – dlatego na jednych ta  ''setka'' podziała salwą śmiechu, u innych wywoła solidnego kaca – jak w życiu.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz