„Grand Budapest Hotel”. Każdy z nas ma swoją Zubrowkę

Filmy Wesa Andersona zdecydowanie nie są dla każdego – spora część widzów uważa je za nudne albo przekombinowane, nie wszyscy też muszą ulegać magii wykreowanego przez niego symetrycznego świata albo specyficznemu poczuciu humoru. Najnowsze „Grand Budapest Hotel”, które powinno zadowolić sympatyków jego twórczości, ma jednak szansę spodobać się także i nowym odbiorcom ze względu na odświeżoną formułę sięgającą do tradycji przede wszystkim komedii kryminalnej, ale też horroru, melodramatu i farsy.

 

[Recenzja zawiera nieznaczne spoilery]


Już pierwsze ujęcie filmu, prezentujące ogromny budynek, zadowala uwielbieniem dla symetrii i monumentalności widoku. Typowy Anderson. Podobny sposób kadrowania będzie tradycyjnie powracać jeszcze wielokrotnie, podobnie jak soczyste, gorące kolory wnętrz i kostiumów albo przepiękne ujęcia przyrody. Jeśli chodzi o formę, nic się nie zmieniło – wciąż jest majestatycznie, barwnie, przestrzennie i trochę nierzeczywiście.

           

Zaprezentowana historia charakteryzuje się budową szkatułkową – główną oś wydarzeń stanowią retrospekcje jednego z głównych bohaterów, który po latach opowiada swoją historię pisarzowi, ten z kolei jeszcze później tworzy na jej podstawie powieść. Momentami narratorowi zdarza się przerwać swój wywód nadprogramowym komentarzem, co działa odświeżająco i dodaje prezentowanym wydarzeniom emocjonalnego ciężaru, którego czasami brakowało w przypadku poprzednich filmów reżysera.

           

Jako miłośnik powieści Agathy Christie oczekiwałem trochę, że zapowiadana w opisach zagadka kryminalna okaże się może klasycznym przykładem opowieści szukającej odpowiedzi na pytanie „kto to zrobił?”, a wśród podejrzanych znajdą się hotelowi goście. Tak się nie dzieje, choć to niekoniecznie zarzut. Rozwiązanie okazuje się drugorzędne, a morderstwo jest tu tylko pretekstem do zwariowanych ucieczek, zmian lokalizacji oraz zaskakująco brutalnych następnych zabójstw, które zdecydowanie nie pasowałyby do mniej ryzykownego świata znanego z poprzednich dokonań reżysera. Na pewno nie zabierajcie na ten film dzieci. Wciąż kontynuowany jest również dziwny trend, w którym u Andersona obowiązkowo musi zginąć jakieś zwierzę w imię zamieszania, dowcipu albo szoku widowni. Mogę śmiało przyznać, że nie jestem fanem tego trendu.

          

Jestem za to miłośnikiem innego powracającego schematu – wątku wielkiej, młodzieńczej miłości, która np. spajała „Genialny klan” albo stanowiła katalizator akcji „Kochanków z Księżyca”. W tym przypadku piękne, czyste uczucie łączy nowe twarze w zadomowionej ekipie reżysera – Tony’ego Revoloriego w roli młodego Zera oraz cudną Saoirse Ronan (oboje na zdjęciu po prawej), najmłodszą Briony Tallis z „Pokuty”, jako poczciwą Agathę (zbieżność imion z wielką pisarką przypadkowa czy może stanowi wskazówkę dla odbiorców?). To pewnie nie przypadek, że bezwarunkowa miłość ich bohaterów jest jedyną stabilną relacją w tym zwariowanym, chaotycznym świecie ciekawie nazwanej Zubrowki.

           

Stali współpracownicy Wesa Andersona, jak choćby Bill Murray, Edward Norton czy Tilda Swinton, tym razem grają niestety tylko epizody, choć w przypadku tej ostatniej to kluczowa rola. Znakomicie ogląda się Tildę w nowym, postarzonym wydaniu, ale trochę szkoda, że ostatecznie nie udało się załatwić Angeli Lansbury, tak jak początkowo zakładano, albo którejś z innych gwiazd dawnego Hollywood. Na pierwszym planie przyjemnie szarżuje za to Ralph Fiennes, który wreszcie mógł się wykazać w tak lekkim, komediowym wydaniu. Jego Gustave to ciekawy bohater, trochę zagadkowy – z jednej strony mówi miękkim, subtelnym głosem, jest przesadnie uprzejmy i mało co go zaskakuje, ale nie ukrywa również swojej ciemniejszej, momentami nawet niebezpiecznej strony. Adrien Brody jako syn denatki kradnie show za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, a najlepsze epizody filmu należą do jego trzech sióstr, przynoszącym na myśl karykaturalny szkic wiedźm z „Makbeta”.

           

Tytułowy hotel, choć stanowi centrum wydarzeń jedynie okazjonalnie, staje się za to symbolem dawnej, lepszej przeszłości, która zawsze okazuje się dostojniejsza i przyjemniejsza we wspomnieniach niż rzeczywistości ze względu chociażby na młodość albo nowość doświadczeń tych, którzy wracają myślami do dawnych czasów. Lubię Andersona  za ten sentymentalizm. Każdy z nas ma swoją Zubrowkę, choć pewnie dla nikogo nie nazywa się ona właśnie tak. Chociaż, jeśli uwzględnimy polskie znaki, to pewnie ktoś się znajdzie… 

 

Autor: Jakub Neumann

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz