„Noe: Wybrany przez Boga”. Apokalipsa według Aronofsky’ego

Aronofsky znany jest z tego że tworzy własne kino autorskie, nie zbaczając przy tym z nurtu kina mainstreamowego, dzięki czemu utrzymuje swoją popularność i jego filmy trafiają do szerokiej widowni. Tym razem nie udało mu się jednak zadowolić wszystkich - nowym filmem już zdążył się wpisać na czarną listę Watykanu i wzburzyć środowiska zagorzałych katolików. Jak należało się spodziewać, więcej jest Aronofsky’ego w Starym Testamencie niż Starego Testamentu w nowym dziele autora –  krótko mówiąc, reżyser ostro namieszał. 

 

Fabuła właściwie nie wymaga streszczenia, bo jest chyba znana każdemu (co nie zmienia faktu, że polski producent nie wierzy w inteligencję widza, na co wskazuje kiczowaty podtytuł „wybrany przez Boga”). Aronofsky przeniósł na ekran jedną z najbardziej znanych opowieści z Pisma Świętego. Sędziwy Noe, zostaje wybrany wraz z rodziną, by zbudować drewnianą arkę, która pomoże im ocalić życie podczas 40-dniowego potopu, który ma zniszczyć Ziemię i wszystko, co żyje. Co istotne – zadaniem Noe’go nie jest uratowanie ludzkości, a ocalenie zwierząt – musi wybrać po jednej parze z każdego gatunku, tak by mogły później na nowo odtworzyć świat.

 

Specyfika filmów biblijnych opiera się na tym, że nie wymaga się od nich zgodności z rzeczywistością, bo jest to - jak wiadomo - niemożliwe. Nie brakuje jednak cyników, którzy snują domysły: jak Noe zdołał pomieścić na pokładzie arki tak dużą ilość zwierząt i dlaczego się nawzajem nie pozagryzały, czy istnieje tak ogromna ilość wody na Ziemi aby spowodować potop, i jak to możliwe, że stary Noe zbudował arkę w tak krótkim czasie niema l bez żadnej pomocy. Te dociekania podkręcają doniesienia naukowców o odkryciu szczątków legendarnej arki, o których zrobiło się głośno przy okazji premiery filmu. Porzućmy jednak te naukowe rozważania, bo reżyser „Czarnego Łabędzia” na żadne z powyższych pytań nie daje w filmie odpowiedzi – raczej je mnoży.

 

Historię Noego można by właściwie zrealizować na dwa sposoby. Gdyby odbierać tekst biblijny metaforycznie, jedynie jako przenośnię, mógłby to być teatr telewizji z tragiczną postacią Noego w centrum i jego filozofowaniem nad kondycją ludzkości i naturą człowieka, na czym zasadza się w zasadzie treść tej opowieści. Inny sposób to pokazanie tej historii dosłownie: z całą jej widowiskowością, efektami i elementami grozy – w ulubionej przez amerykanów konwencji science-fiction. Aronofsky wpadł na pomysł wręcz szatański, a mianowicie skrzyżował ze sobą te dwa, a w zasadzie trzy gatunki: science-fiction, dramat i kino biblijne. Czy wyszło to filmowi na dobre, zależy oczywiście od punktu widzenia. Jeśli chodzi o przedstawienie samej apokalipsy, użył wszystkich dostępnych kinu środków i wyszło mu to znakomicie: zrekonstruowana komputerowo arka i zmultiplikowane zwierzęta uderzają realizmem, podobnie jak lejące się hektolitry wody imitujące legendarny potop. Na poziomie realizacji trudno by się było do czegoś przyczepić.

 

Dyskusyjne jest natomiast, czy historia została odpowiednio zinterpretowana. Wyznawcy tradycyjnej lektury Starego Testamentu nie pozostawią na nim zapewne suchej nitki, podobnie jak środowisko Watykanu, które już zdążyło wyrazić krytyczne komentarze.

 

Wydaje się, że reżyser popłynął na fali, modnego ostatnio w kinie, motywu apokalipsy, a tekst biblijny posłużył mu za pretekst do przedstawienia własnej wizji. „Noe: wybrany przez Boga” bardzo przypomina jego wcześniejsze filmy: reżyser wyraźnie ma skłonność do tematów z pogranicza metafizyki i nauki, by przypomnieć „Żródło” czy „Pi”. Za każdym razem odwołuje się też do tej drugiej, złej natury człowieka – skłonnej do destrukcji, agresji i samozniszczenia. Nie inaczej jest w jego najnowszym filie. Poprzez biblijną opowieść, ukazuje mordercze instynkty, które budzą się w człowieku, gdy jest on zmuszony walczyć o przetrwanie. Reżyserowi w całej surowości i bezwzględności ukazywania prymitywnej natury człowieka bliżej jest do mrocznej ekranizacji „Drogi” Cormaca Mc Carthy’ego niż subtelnej „MelancholiiLarsa Von Triera, co sugerował poetycki początek. Choć jest to może nadużycie, obraz Boga przedstawiony w filmie  jest też zgodny z duchem Starego Testamentu, który ukazuje Stwórcę okrutnego i mściwego, sprowadzającego na człowieka plagi i kataklizmy.

 

By rozwinąć swoją wizję, Aronofsky musiał dorzucić do opowieści o Noe’m kilka nowych elementów. Pomijając kamiennych ludzi, których obecność jest tutaj czystym nonsensem i wprowadza dysharmonię, wprowadził antagonistę, którego nie było w „oryginale”. Mianowicie, przeciwnikiem „Noe’go” jest niejaki Tubal-Kein – przywódca miejscowej ludności, który wygląda jakby go żywcem wyciągnięto z „Piratów z Karaibów’’. Można się domyśleć, że tę postać wymyślono by podwyższyć napięcie, jednak jest ona zbędna i wprowadza chaos do scenariusza. Wydaje się, że wystarczającym wrogiem bohaterów jest tutaj sama natura. Podobnie z synami „wybranego przez Boga”, którzy wprawdzie dorównują wdziękiem i czarem bohaterom  „High School Musical” ale nie grzeszą lotnością umysłu. Niewątpliwie, każdą scenę w filmie Aronofsky’ego kradnie Russel Crowe. Aktor znany z „Gladiatora” stworzył przejmującą i bardzo ludzką postać – potrafi być przy tym zarówno bezwzględny, jak i czuły, wzbudzając jednocześnie niesmak i podziw. Na tyle ludzki, że reżyser pozwala mu na chwilę słabości i pokazuje jak raczy się tajemniczym napojem z winogron (!).

 

Niestety, w ostatniej części filmu reżyser mocno obniża loty – z powiewającej grozą, rozbuchanej wizji apokalipsy, film przechodzi w pasterską sielankę, tak jakby Aronofsky robiąc film dla dorosłych, nagle zorientował się, że będą go oglądać również dzieci. Na niebie ukazuje się więc malownicza tęcza, a mroczna i duszna atmosfera poprzednich aktów, ustępuje wszechogarniającemu przebaczeniu i miłości. Świadczy to o niekonsekwencji reżysera, który cały seans przekonuje widzów, że ród ludzki nie zasługuje na wybaczenie i należy go zmieść z powierzchni ziemi, by później przynieść nam łatwe (choć wątpliwe) pocieszenie. Jest to zaskakujące również w odniesieniu do poprzednich dzieł reżysera, gdzie bohaterowie niemal zawsze kończyli tragicznie, pozbawieni nadziei na poprawę losu ( jak w „Requiem dla snu”). Być może, zakończenie jest podyktowane chęcią zachowania zgodności z treścią Pisma Świętego. Szkoda, że reżyser akurat w tym miejscu okazał się tak zachowawczy.  

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz