„Ratując pana Banksa”, czyli dwa to czasem mniej niż jeden

Poważną przeszkodę dla powodzenia „…pana Banksa” na polskich ekranach stanowi fakt, że Mary Poppins nigdy nie zdobyła u nas takiej popularności jak inne postacie z wytwórni Walta Disneya. Podobnie grająca ją Julie Andrews jest zdecydowanie mniej rozpoznawalna przez przeciętnego polskiego odbiorcę niż choćby Barbra Streisand czy Audrey Hepburn. O ile więc kulisy przenoszenia „Mary Poppins” na wielki ekran powinny być gratką dla wychowanych na tym filmie Brytyjczyków czy Amerykanów, nam brakuje kontekstu, by zrozumieć, o co tyle szumu.

 

Ratując pana Banksa” to właściwie dwa filmy w jednym, które płyną sobie równolegle i okazjonalnie do siebie nawiązują. Chronologicznie pierwsza część opowiada o pewnym bankierze (Colin Farrell), który nienawidzi swojej pracy i boryka się z trudami utrzymania pięcioosobowej rodziny. Najstarszą córkę zachęca jednak do rozwijania wyobraźni i niepoddawania się presji posiadania pieniędzy. Druga i ważniejsza część to losy tej właśnie dziewczynki, która wiele lat później już jako słynna pisarka Pamela Lyndon Travers (Emma Thompson) niechętnie rozważa sprzedaż praw do swojej książki „Mary PoppinsWaltowi Disneyowi (Tom Hanks), planującemu nakręcić na podstawie tej historii musical.

           

Żadnej z tych części nie można odmówić pewnego uroku, ale struktura filmu dekoncentruje. Sceny z dzieciństwa nie wyjaśniają również, dlaczego P. L. Travers z przemiłej i serdecznej dziewczynki zmieniła się w tak zgorzkniałą i trudną kobietę, skoro postawa ojca marzyciela miała na nią tak istotny wpływ. Konstrukcja fabuły sugeruje, że to autorka „Mary Poppins” jest protagonistką, z którą powinniśmy sympatyzować, podczas gdy w rzeczywistości możemy jedynie snuć domysły co do jej pobudek. Trudno ją zrozumieć, kiedy przylatuje do Kalifornii z zamiarem storpedowania produkcji mogącej uratować ją co najmniej przed utratą domu – zarobić w celu uniknięcia bezdomności nie równa się krytykowanej przez ojca ślepej pogoni za fortuną. Podczas gdy Disney i cała ekipa starają się być dla pisarki jak najbardziej mili i wyrozumiali, ona mnoży kolejne warunki i problemy, a widzowie pozostają zdezorientowani, komu właściwie mają kibicować w tej niepotrzebnej bitwie.

 

Jeśli „Ratując pana Banksa” w ogóle oddziałuje na oglądających, to głównie dzięki Emmie Thompson, która nadaje swojej antypatycznej postaci rys humorystyczny. Widać to doskonale w kontraście do bardzo interesującej sceny z napisów końcowych, kiedy słyszymy autentyczne nagranie z sesji P. L. Travers i rzeczywistych scenarzystów „Mary Poppins”. Pisarka była niezwykle trudną i skomplikowaną kobietą, skonfliktowaną nawet z najbliższą rodziną. W filmie bohaterkę uczłowiecza jej rzekoma przyjaźń z kierowcą zatrudnionym do wożenia jej po Kalifornii, którego zagrał Paul Giamatti, ale to zdecydowanie za mało, aby zrozumieć postawę Travers wobec pozostałych bliźnich.

           

Dla reżysera Johna Lee Hancocka to krok w dobrym kierunku po „Wielkim Mike’u”, który bez energii Sandry Bullock byłby właściwie nie do oglądania. W porównaniu do tamtego filmu „Ratując pana Banksa” oferuje zdecydowanie więcej. Dla tych, którzy nie znają „Mary Poppins” i nie spojrzą na tytułową misję ratowania pana Banksa przez pryzmat sentymentu, film może okazać się jednak niezbyt satysfakcjonujący i za mało spójny. Najciekawiej wypadają tu sceny ukazujące kulisy Disneylandu, bo w końcu „kto nie chciałby być w Disneylandzie z samym Waltem Disneyem”.  

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Jakub Neumann

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz