„Wild Man Blues” – Poza pozą

Istnieje prawda czasu i prawda ekranu. Woody Allen zawsze przedstawiał siebie jako znerwicowanego neurotyka i wciąż utrzymuje, że to tylko poza. Dokument z europejskiej trasy koncertowej Woody Allen and his New Orleans Jazz Band udowadnia jednak, że prawda filmowa leży bliżej rzeczywistości, niż frontman jest skłonny przyznać w wywiadach. „Wild Man Blues” ukazuje go jako pociesznego, starszego hipochondryka – może odrobinę mniej narwanego niż w autorskich produkcjach. No i jego dziwactwa (wstręt do psów i słońca, osobna łazienka w hotelu) są tym samym mniej widowiskowe, niż to lubił ukazywać w swych (właściwie jednolitych) kreacjach.

 

Sam określa się na ekranie mianem anhedonisty – człowieka chronicznie niezadowolonego. Zmieniające się miasta wprawiają go w obniżony nastrój - sprawia wrażenie zagubionego, lekko zdezorientowanego. Bezustannie zamartwia się co można poprawić - albo zepsuć! - przy okazji następnego koncertu, a w wywiadach kurtuazyjnie chwali publiczność. Stale umniejsza swój talent, krytycznie analizując własną twórczość. Choć wydaje się bardziej ambitny i niespokojny niż można byłoby sądzić (trema przed każdym koncertem, ćwiczenie żartów), to wciąż pozostaje tym klasycznym sobą - małostkowym, gęsto komentującym otoczenie, acz pociesznym małym panem - speszonym nieco własną, wciąż niezrozumiałą dla samego zainteresowanego, sławą (co wyraźnie trąci kokieterią). Na szczęście starego zrzędę ratuje jak zawsze błyskotliwy humor, pewien chłopięcy urok osobisty i życzliwość dla całej załogi (wbrew nazwie szefem jest bandyżysta Eddy Davis).

 

Skłamałbym jednak, pisząc, że to pasjonujący wgląd w jego życie. Ot, taka gratka dla podglądalskich. Jak już się zajrzy przez dziurkę od klucza, to z rozczarowaniem stwierdzi się, iż bohater nie robi specjalnie nic ponadto, co robisz Ty czy robię ja. Króluje nuda – jedzenie, zwiedzanie, basen, wywiady… Przede wszystkim widzimy jak gra - i trzeba przyznać, że jego partie cieszą ucho - choć uporczywie otrzymujemy informacje na temat jego kompleksu nie-wirtuoza (a litość budzi jedno siermiężne wykonanie z powodu niesprawnego instrumentu). Wierni fani poza słuszną porcją muzyki na pewno docenią fakt, że w jednej scenie można zobaczyć również rodziców ulubionego klarnecisty (nie mówiąc już o niemal nierozstającej się z ekranem żonie Soon Yi Previn, gdyż obraz pochodzi z roku ślubu pary). Ich relacje są dosyć nerwowe, ale Allen zachowuje zimną krew nawet, gdy matka nie kryje niezadowolenia z poślubienia przez syna Azjatki (zamiast upragnionej Żydówki). Mniej rozeznanych w temacie widzów zaskoczyć mogą inne słowa leciwej pani - wspominające osiągnięcia sportowe syna - zdziwiłbym się jednak, gdyby tacy w ogóle sięgnęliby po omawiany materiał…

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz