„Złodziejka książek” – o dwóch takich, co skradli serca widzów

Gdy Niemcy przedstawiają siebie jako naród pokrzywdzony w czasie drugiej wojny światowej, często rodzi to niedowierzenie albo wręcz oburzenie – tak jest niemal za każdym razem, gdy próbują przedstawić siebie jako pięknoduchów i miłośników sztuki - dziedziców Bacha i Wagnera czy Brechta i Remarque’a. Polski widz jest bardzo czujny na podobne sztuczki i gotów jest wysłać każdego jednego „poczciwego Niemca” na stos i jeszcze podlewać benzyną. Tymczasem, mało kto zapewne pamięta, że w latach 30 niemieccy naziści urządzali masowe pożary, gdzie palili dzieła wielkich niemieckich pisarzy. Źródła podają, że spłonęło wtedy ok 25 tys. książek, głównie autorów pochodzenia żydowskiego i marksistowskich.

 

„Złodziejka książek” nawiązuje do tych wydarzeń, a jej podstawowym problemem wydaje się pytanie rzucone mimochodem przez narratora, o to jak jeden naród może pomieścić jednocześnie tyle piękna i nienawiści, mając oczywiście na myśli naród niemiecki. Mimo, że to pytanie pada dopiero pod koniec opowieści, towarzyszy widzowi od początku, już podczas sceny, gdzie młodzi Niemcy o niewinnych twarzach śpiewają narodowy hymn i na komendę hitlerowców dorzucają książki do wielkiego ogniska.

 

Film (oparty na powieści Markusa Zusaka o tym samym tytule) obejmuje cały okres drugiej wojny światowej. Młoda Niemka – Liesel, po opuszczeniu przez matkę i śmierci brata, wskutek splotu różnych okoliczności trafia do kolejnych rodzin zastępczych.  Jej ukojeniem w ciężkich chwilach są książki, które bohaterka „podkrada” różnym ludziom, poczynając od najbliższych, kończąc na egzemplarzach wydartych z ognia.

 

Właśnie ten aspekt fabuły rozczarowuje widza najbardziej. Po opisie spodziewamy się filmu dynamicznego i trzymającego w napięciu, tymczasem do owej „kradzieży” w zasadzie nie dochodzi. Liesel nie tyle kradnie, co pożycza książki, w dodatku jest to przedstawione w zaledwie kilku krótkich scenach. „Złodziejka książek” ma tu zatem znaczenie metaforyczne –oznacza chwytanie z życia pięknych chwil, zapamiętywanie obrazów i znajdowanie odpowiednich słów na ich wyrażenie, czego uczy się bohaterka przez całe dzieciństwo. Można go zatem odczytać jako pochwałę człowieczeństwa i zdolności do ujmowania myśli w słowa, jako jedynej cechy która odróżnia nas od zwierzęcia i rośliny.  Chociaż samo przesłanie jest piękne i szlachetne, to wypływa raczej z samego tekstu powieści niż filmu, który przedstawia je dość płytko i za pomocą szeregu stereotypów. Mamy więc zrzędliwą gospodynię o gołębim sercu, poczciwego zastępczego „ojczulka”, dobrego Żyda ukrywanego  w piwnicy i złych hitlerowców.

 

W samym przedstawieniu postaci nie ma zatem nic oryginalnego, jednak nabierają one kolorytu dzięki dorosłym aktorom: Geoffreyowi Rushowi i Emily Watson, którzy nieco ożywiają ten kukiełkowy, prowincjonalny teatrzyk, co nie zmienia faktu, że film bardziej nadaje się na mały ekran. Poza tą dwójką świetny jest  Nico Liersh, wcielający się w rolę serdecznego przyjaciela Liesel – Rona. To chyba jedyna autentyczna postać w filmie, która topi lód w sercu widza, być może dlatego, że został ukazany w kontraście do reszty „złych” Niemców: szlachetny mądry chłopiec o typowo aryjskiej urodzie, a przy tym wierny przyjaciel i świetny sportowiec –  dokładnie taki, jakimi chcieliby się widzieć Niemcy, a przy tym ucieleśnienie utraconych ideałów, które płonęły na stosie wraz z książkami.

 

Świetnym rozwiązaniem w książce było uczynienie spersonifikowanej śmierci narratorem. Niestety w filmie Percivala ów narrator tylko irytuje widza, prawiąc wyświechtane frazesy w stylu „memento mori” i „carpe diem”. W książce ten zabieg miał za zadanie podkreślenie jej ciągłej obecności i lęków  bohaterów w obliczu wojny i ścielących się  na ulicach trupów. Przypominał, że śmierć czeka na bohaterów na każdym rogu, mimo to młodej bohaterce ciągle udaje się ją przechytrzyć i wywalczyć kolejne dni życia.  W filmie ów głos z offu przerabia piękną powieść w przeciętny film familijny, w którym wszystkie karty musza być wyłożone na stół, tak aby nawet najmłodszy widz połapał się w akcji.

 

Należy  jednak  wziąć pod uwagę jeszcze jedno kryterium, a mianowicie zdolność do wywoływania emocji. Trzeba przyznać, że w pewnych momentach „Złodziejka książek” potrafi wycisnąć łzy nawet z najmniej czułego widza (a do takich zalicza się autorka). Mimo, że jest dość przeciętną ekranizacją, to dobry film na zimowe popołudnie do obejrzenia w rodzinnym gronie, który cieszy oko bajkowymi krajobrazami i urzeka ładną ścieżką dźwiękową, stworzoną przez Johna Williamsa (nominacja do Oscara !).

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz