„Zimowa opowieść” poraża chłodem…

Akiva Goldsman, scenarzysta i/lub producent wielu sztampowych hollywoodzkich produkcji, postanowił w wieku 50 lat wziąć się za reżyserię. Spoglądając na jego dotychczasowy dorobek (m.in. „Batman Forever”, „Batman i Robin”, „Constantine”, „Hancock”, „Pan i pani Smith”, „Kod da Vinci”, „Piękny umysł”) nie mogliśmy się spodziewać niczego nadzwyczajnego, jednak wyszło jeszcze gorzej. Zamiast walentynkowego hitu Goldsman stworzył ckliwego potworka.

 

W filmoznawstwie znane jest pojęcie „zawieszenia niewiary”, które potrzebne jest nam, żebyśmy, mówiąc potocznie, „wczuli się” w dany film. Musimy przestać analizować prawdopodobieństwo danych wydarzeń, ich czasem nielogiczność, a zamiast tego chwilowo uwierzyć, że rzeczywistość ekranowa jest tą prawdziwą rzeczywistością. Nie zawsze ten schemat działa i każdy widz ma w sobie jakąś nieprzekraczalną granicę, niepojętą bzdurę, która, gdy pojawi się w filmie, burzy mu całą wiarę w świat przedstawiony. Kiedy więc reżyser w zupełnie nieumiejętny sposób próbuje łączyć świat magiczny z realistycznymi warunkami Nowego Jorku z początku XX wieku, nie może się spodziewać, że widzowie uwierzą w jego historię. Taką strategię przyjmują przecież postmoderniści, a Goldsman chciał chyba zrobić swój film na serio.

 

„Zimowa opowieść” jest bardzo prostą baśnią o walce dobra ze złem, białego z czarnym – symbolika kolorów jest tu tak prymitywna, że pojmie ją nawet przedszkolak. Sprytny złodziejaszek Peter Lake (Colin Farrell) wszedł w konflikt z pracodawcą, który okazał się wysłannikiem Lucyfera (Russell Crowe, w roli Lucyfera Will Smith). Dobre siły w postaci białego rumaka tymczasowo ratują go z opresji, lecz aby przeżyć, musi uciec z Nowego Jorku. Jego nowy towarzysz prowadzi go jednakże wprost do posesji Pennów, gdzie poznaje chorą córkę pana domu – Beverly (Jessica Brown Findlay, w roli jej ojca William Hurt) i z miejsca się zakochuje. Wspólna ucieczka przed demonami to dopiero początek przygód bohaterów, którzy okażą się sobie przeznaczeni.

 

Znane nazwiska i pierwowzór w postaci książki Marka Helprina nie uratowały tego filmu. Konstrukcja fabuły jest tu niezwykle naiwna, a i zabiegi formalne pozostawiają wiele do życzenia – wspomnijmy choćby źle zmontowane sceny czy idiotyczne promienie światła, które zalewają ekran, gdy Peter Lake dostrzega Beverly. Z jednej strony reżyser używa ciepłego światła dla wzbudzenia w nas nostalgii za starymi dobrymi czasami (niczym w „Dawno temu w Ameryce”), z drugiej wprowadza w te czasy latającego konia i watahy diabłów, które go ścigają – najpierw na koniach, współcześnie... w Mercedesach. Później nie wiadomo czy główny bohater przeniósł się w czasie, czy po prostu żył tak długo nie pamiętając swojej przeszłości i przede wszystkim, dlaczego nie czuł się przerażony swoją sytuacją. Peter Lake gra w tej opowieści rolę zarówno prostodusznego młodzieńca, niezdającego sobie sprawy z tajemnych sił, które go otaczają, jak i mędrca, który przyjmuje świat takim, jaki jest i zna swoją misję. Straszliwa niekonsekwencja. Na szczęście Colin Farrell potrafił nieco uwiarygodnić tę postać, czyniąc ją bardzo szczerą i emocjonalną. W przeciwieństwie do Russella Crowe’a, który tak naprawdę powiela swoją rolę Javerta z filmu „Les Misérables”, jeszcze bardziej ją upraszczając. Swój poziom trzyma też Jennifer Connelly – jej obecność jest w zasadzie zawsze gwarancją złego filmu – z jednym wyjątkiem w postaci „Requiemu dla snu”.

 

Osobiście bardzo raził mnie również głos narratorki, która przekonuje widzów na początku i końcu filmu, że każdy z nas jest ważny, każdy ma swoją rolę do odegrania we wszechświecie, wszyscy jesteśmy ze sobą połączeni. Rozumiem, że takie myślenie pomaga ludziom w pokonywaniu ich codziennych trudów, ale dla mnie (podobnie jak dla Mircei Eliadego) jest jedynie dowodem na to, jak bardzo ludzie są w stanie uwierzyć w astrologię, żeby tylko nie czuć bezsensu życia.

 

Przede wszystkim jednak film nie wzbudza żadnych uczuć. Poprzez słaby scenariusz, nie potrafimy identyfikować się z bohaterami, współczuć im, trzymać za nich kciuków, czuć miłosne uniesienia. Oczywiście, takie cechy nie są prostym wyznacznikiem dobrego filmu – zwłaszcza odżegnują się od nich autorzy europejscy. Ale żeby nie dotyczyło to miłosnej opowieści na Walentynki? Lepiej zamiast wychodzić do kina wraz z drugą połówką, obejrzyjmy sobie w domu po raz kolejny „Kiedy Harry poznał Sally” lub „To właśnie miłość”.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

 

                        Autor: Emilia Lange - Borodzicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz