Książka E.L. James zdążyła już zawładnąć masową wyobraźnię i stała się w ostatnich latach tak popularna, że chyba nie ma osoby, która nie zna chociaż ze słyszenia historii Anastasii Steele i Christana Greya. Wiadomość o jej ekranizacji wywołała dziki szał wśród czytelniczek, a wszystko ze względu na jej (rzekomo) skandalizujące treści i aferę wokół granicy wiekowej dla widzów.
Prawdziwy problem przysporzył producentom dobór aktorów, który jest w tym przypadku nie lada sztuką – w końcu chodzi tu o zaspokojenie odmiennych gustów milionów czytelniczek. Do rangi problemu globalnego urosła zatem kwestia koloru oczu, czy obwodu bicepsa aktora, grającego głównego bohatera. Ostatecznie, to właśnie czytelniczki zdecydowały o zmianie aktora, grającego tytułowego Greya - chyba nigdy do tej pory środowisko internetowe nie wywierało takiego nacisku na filmowców. Potem ruszyła prawdziwa machina marketingowa. Najpierw wypuszczono przebój Beyonce, który stanowi oprawę muzyczną dla filmu, następnie odpowiednio budowano napięcie, poprzez umieszczanie w sieci kolejnych zapowiedzi i fragmentów filmu. Czy efekt końcowy zrekompensował czytelniczkom wielomiesięczne oczekiwanie na film?
Niestety, tak jak można się było spodziewać, wszystkie „najgorętsze” sceny można było zobaczyć w trailerze filmu, zatem czytelniczki, które liczyły na to, że erotyczne fantazje boga seksu i jego niewolnicy ożyją na ekranie, musiały się mocno rozczarować. Reżyserka zrobiła z książki E.L James klasyczne romansidło, które może zaszokować chyba jedynie młodocianych widzów Disneya, ewentualnie fanki serii „High School Musical”. Oczywiście, już sama książka to skrzyżowanie kilku motywów z Disneya. Trochę czerpie ona z „Kopciuszka” (bogaty przedsiębiorca zakochuje się w skromnej, biednej studentce literatury), a trochę z „Pięknej i bestii” – oto piękna, niewinna dziewczyna próbuje okiełznąć dziką naturę swoje ukochanego (choć w przeciwieństwie do Belli, Ana to wyjątkowa szczęściara, bo jej bestia wygląda jak model z katalogu). W sposób oczywisty kopiuje też „Zmierzch” ale to już nie jest żadnym odkryciem.
Bynajmniej, to czerpanie garściami z popkultury niczego książce nie ujmuje, a historia z „50 twarzy Greya” ma w sobie nawet pewien potencjał. Czytanie Greya pełni funkcję owej wstydliwej przyjemności, którą każdy z nas czasami sobie funduje, niezależnie czy się do tego przyznaje, czy nie – dlatego tak samo śmieszą mnie piski wokół ekranizacji, jak i zapieranie się przed tym filmem rękami i nogami. Chyba każdy z nas, w zależności od płci, chce być Greyem lub mieć Greya – innej opcji po prostu nie ma, koniec kropka. Lektura ma też tę zaletę, że można sobie wiele dopowiedzieć i uzupełnić nawet mierną historię o własne wyobrażenia i fantazje – postacie Greya i Any są wtedy pewnym szkieletem, który można uzupełnić.
Niestety, seans filmu rujnuje nasze wyobrażenia i ukazuje bohaterów takimi, jakimi są w rzeczywistości, a mianowicie dość drętwymi postaciami bez ikry. Wychodzą też na światło dzienne wszystkie absurdy i niedorzeczności. To, co w książce było nawet zabawne, w filmie prezentuje się żałośnie (jak scena słynnego wywiadu Any z Christanem). Problem tkwi w tym, że reżyserka nie może się zdecydować, jaki film właściwie kręci – melodramat, komedię, czy film erotyczny. Powstał więc bardzo dziwny twór, budzący sprzeczne emocje. W jednej scenie słyszymy wyznanie bohatera, że „lubi się ostro pieprzyc”, by w następnej oglądać sceny miłosne, przypominające klimatem utwór Urszuli „Dmuchawce, latawce, wiatr” – gdzie tu konsekwencja? Nie wspominając o tym, że według reżyserki BDSM definiuje sześć klapsów wymierzonych pasem na kanapie z czerwonym obiciem (Lars Von Trier by się uśmiał).
Nie oznacza to jednak, że film XXX jest do gruntu zły. Między parą głównych aktorów czuć chemię i pożądanie, ale jedynie poza sypialnią. Niezłe są więc sceny w sklepie żelaznym, czy podczas „biznesowego spotkania” Christiana i Any, gdzie erotyczna gra rozgrywa się w spojrzeniach i w gestach bohaterów. Gdyby cały film zrealizować w takiej konwencji, poprzez stopniowe budowanie pożądania i opóźnianiu scen zbliżenia głównych bohaterów, mógłby wyjść z tego całkiem niezły film. W końcu wiadomo, że kobiety najbardziej kręci to, czego nie widać, a jest to obraz niewątpliwie im dedykowany. Reżyserce zabrakło jednak konsekwencji i do zbliżeń na ekranie jednak dochodzi, nie budzą one jednak takich emocji, jakie powinny.
Nie ma więc seansu nazywanie „50 twarzy Greya” filmem erotycznym, czy pornograficznym, bo obok takiego nawet nie stał. Pozostaje więc żałować, że realizacji nie podjął się któryś z europejskich mistrzów - jeśli ktoś odczuwa niedosyt po seansie, polecam wrócić do klasyków tego gatunku, jak (rzeczywiście) kontrowersyjne „Gorzkie gody” Polańskiego, czy niezwykle sensualne filmy Bertolucciego.
Autor: Alicja Hermanowicz