„1920: Bitwa Warszawska”. Bitwa, bitwa i po bitwie

Jakim cudem (nad Wisłą) po raz kolejny polscy twórcy filmowi mogli zrobić nam coś takiego? Na usta ciśnie się słowo „gniot” - z epitetem „totalny”. Ale na cóż można było przeznaczyć ogromną kwotę na zrobienie pierwszej polskiej nieudolnej produkcji 3D, jeśli nie na potworka w zamierzeniu pobudzającego uczucia patriotyczne?

 

Starcie z „Bitwą…” przeprowadziłem tylko w 2D, ale czuć nową technologię – szkoda, że w karykaturalnej formie. Dlaczego Polacy nie mają gustu, wyczucia smaku, świadomości konwencji? (chyba, że sztuczność potraktujemy jako klucz do zrozumienia przekazu). Nie powinniśmy się dziwić zachowawczym producentom, którzy usiłowali zachować przystępną formę nieudolnej realizacji, by koszty się zwróciły. Fabuła musiała być banalna - ale bez przesady. Przecież to niegłupi naród, a film obraża własnych adresatów – niczym słowa ze sławetnego cytatu jednego z bohaterów – Józefa Piłsudskiego. Nie mógł go zagrać nikt inny, jak zawsze prze-och!-wspaniały Daniel Olbrychski, którego groteskowe wąsiska chyba z kartonu (ewentualnie produktu kartonopodobnego)…Nieważne.

 

Ważne, że Jerzy Hoffaman… Ważne, że znane nazwiska… Ważne, że budżet wysoki… Bzdura. Na zachodzie nikt nie byłby w stanie zrealizować za śmieszne 27 mln złotych tak rozdmuchanej produkcji. Słusznie – teraz nie muszą się niczego wstydzić (chyba jedyny aspekt, który nie budzi zażenowania, to efekty specjalnie scen bitewnych). Można się tylko cieszyć, że film miał słabą frekwencję mimo wycieczek, wręcz pielgrzymek szkolnych do kin.

 

Twórcy uderzyli w wysokie tony, więc i ja to uczynię. Takie teksty krytyczne niemal same się piszą - niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu od pierwszych minut projekcji. Przykre to, smutne i strasznie - chciałoby się napisać o czymś wartym uwagi z pozytywnych względów, ale niektóre produkcje są tak złe, że aż w człowieku budzi się miłosierdzie, by ostrzec Bogu ducha winnych bliźnich. Nawet muzyka na kilometr śmierdzi nachalnym patriotyzmem, dopełniając ten pretensjonalny, tandetnie sentymentalny koszmarek „ku pokrzepieniu serc”. W pewnym momencie Nataszy Urbańskiej nawet załamuje się głos melodramatycznie, a my załamujemy się razem z nią. Przynajmniej dzięki niej mamy okazję doświadczyć swoistego anty-katharsis.

 

Seans męczy. Scenariusz się nie klei. Zdjęcia – z nienaturalnie pastelowymi barwami rodem z komiksu, jakby podkolorowanymi albo zrealizowanymi w jakiejś topornej odmianie technicoloru – okropne. Rozrzut stylistyczny kompletnie od czapy (kwadratowy melodramatyzm w zabójstwie z rąk Bykowskiego/Adama Ferencego). Dialogi na pokaz. Niby mocne, takie „z mięsem”, ale w rzeczywistości brzmią jakby je spisano od krnąbrnych dzieci z przełomu przedszkole/wczesna podstawówka. Wymuszony dowcip, a do tego kompletnie zbędny – chyba umieszczony tu tylko po to, by był „dla wszystkich” (w konsekwencji – dla nikogo). Najbardziej dziwi jednak to, że wszystkie fakty zostały tylko „rzucone”, ledwo zarysowane bez należytego rozwinięcia wątków, przez co film zamiast prowadzić jakąś historię, przypomina suche kalendarium. Bohaterowie to bezcharakterne, plastikowe kukły. Mogłoby to się fajnie sprawdzić w komedii, ale to przecież nie czas i miejsce na takie rzeczy…

 

Bóg, honor, ojczyzna… Tak! Nawet samego Boga w tę nieszczęsność wmieszali. Duchowość oczywiście zaprezentowano na odpowiednio płaskim poziomie, jak to przy tego typu produkcjach. Chyba liczono z tej okazji na nietykalność produkcji – no bo kto podniesie rękę na samego Stwórcę? Oczywiście jest On przedstawiony jako swego rodzaju Deus ex machina, która ma pomóc kiedy już nic innego nie zostało, nawet nadziei; moc sprawcza, która ma pomóc zawsze tylko Polakom. Ale oczywiście Polacy są dzielni - z Bogiem czy bez Boga.

 

Oczywiście nie obyło się również bez ckliwego wątku miłosnego. No bo jak to? Bez miłości w takim ładnym filmie? Przecież pierwsza zasada perfekcjonizmu mówi, żeby nawciskać do 110-minutowego filmu wszystko, ile się da… A niech mają, a co! Zapłacili, to im się należy!… Niepotrzebne te wszystkie „kabarety” – tak jakby w filmie kolejnym postulatem miało być „liźnięcie kultury tamtego czasu” („przecież to Lermontow!”). Ok, ale po co?

 

Całość jawi się jako tandetna popisówka efektów specjalnych drugiej świeżości (pojedynek Krynickiego/Borysa Szyca na szable). „Katyń” przynajmniej miał klasę - choć mizerną. Czasem reakcja na niektóre sceny brzmi mniej więcej: „hę?” - jak w tej groteskowo urwanej scenie rozmowy Piłsudskiego z Grabskim/Żebrowskim, albo prawie-końcowa z Wieniewą-Długoszowskim/Lindą. Zaraz później – dramatyczne opuszczenie tacy! A wtedy… Tak! Czekaliście na to, milusińscy! Ckliwe, przeromantyczne, tandetne do bólu zakończenie, które nie mogło zabraknąć! Pod napisami, a jakże, przepatriotyczne uniesienie - i to w piosence! Zaśpiewajmy i my, by uczcić tą masakrę filmową!

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz