„American Hustle” – kicz, który kochamy

W ostatnim czasie można zaobserwować wysyp filmów o oszustach, nielegalnych operacjach finansowych, przekrętach na najwyższych szczeblach władzy i cwanych prawnikach, którzy źle kończą. Na tej fali powstały oba filmy nominowane do tegorocznych Oscarów – „Wilk z Wall Street” (recenzja>>) i „American Hustle”. Obydwa są też laurką w stronę amerykańskich służb specjalnych i pochwałą ich skuteczności (podobnie jak zeszłoroczny „Wróg numer jeden” recenzja>>), co mogłoby być kolejnym argumentem na polityczne uwarunkowania przyznawania nagród Akademii – byłby to jednak temat na osobny tekst.

 

Najnowsza produkcja Scorsese („Wilk z Wall Street” przyp.red.) to adaptacja biografii Jordana Belforta – maklera, który w latach 90-tych dorobił się fortuny na oszustwach finansowych, natomiast film Russella („American Hustle” przyp.red.) jest częściowo oparty na faktach – to opowieść o operacji FBI „Abscam” z 1978 roku, która ujawniła działania korupcyjne wielu kongresmenów. Na tym jednak kończą się podobieństwa do konkurenta po statuetkę.

 

American Hustle” nie należy stawiać w tej samej kategorii, co najnowszej produkcji Scorsese, bo obydwa filmy (wbrew pozorom) czerpią z innych konwencji gatunkowych i mają zupełnie inny typ humoru. „Wilk z Wall Street” to niemalże moralitet, który siłą perswazji i obrazem dosłownie przykuwa widza do fotela, natomiast film twórcy „Poradnika pozytywnego myślenia” pozwala widzowi odetchnąć i zapewnia przyzwoitą rozrywkę. Mimo, że mniej doświadczonemu reżyserowi daleko do bezbłędnej narracji Scorsese, film broni się szeregiem kapitalnych scen, które swoją prostotą rozbawią widza do łez. Prostych, bo niewymuszonych i zagranych właściwie od niechcenia, jak ta gdzie Jennifer Lawrence testuje „cud współczesnej technologii” - mikrofalówkę, czy ta gdzie Christian Bale w duecie z Jeremy’m Rennerem śpiewa znany szlagier Toma Jonesa „Dilailah’’. Takich zabawnych scen, opartych na komizmie sytuacyjnym jest w filmie o wiele więcej i jest to jeden z jego niewątpliwych atutów. Nie da się ukryć, że to zasługa pierwszorzędnego aktorstwa - przede wszystkim męskiej części obsady: Christiana Bale’a i Bradleya Coopera, którzy grają swoje postacie bez większego wysiłku.

 

Reżyser uznał najwidoczniej, że przy takim potencjale aktorskim fabuła to tylko niepotrzebny dodatek do filmu, toteż pozostawia ona wiele do życzenia. O ile produkcja Scorsese jest opowieścią dynamiczną, zgrabnie skonstruowaną i wiarygodną, to nie można tego samego powiedzieć o filmie rywala. Twórca „Chłopców z ferajny” cały czas trzyma kurs i nie zwalnia tempa opowieści, podczas gdy Russell po dobrze zapowiadającym się początku zjeżdża na bocznicę i mnoży niepotrzebne wątki, co sprawia, że film zaczyna przypominać operę mydlaną, ale - uwaga - niekoniecznie jest to jego wadą. Wprawdzie widz szybko gubi się w intrydze i traci zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie, pozwala mu to jednak przenieść uwagę na inne tory i cieszyć się wizualno-dźwiękowymi walorami filmu, których nie brakuje. Reżyser bardzo świadomie operuje kiczem, nie ocierając się przy tym o żenadę. Zapętlenie wątków i burzliwe relacje rodzinno-uczuciowe w „American Hustle” przypominają nieco perypetie bohaterów „Dynastii”, nie wspominając o kostiumach i charakteryzacji żywcem przeniesionych z nowojorskich ulic lat 80-tych, co będzie gratką dla wszelkiej maści „fashionistów”.

 

Nietrudno uzasadnić udział filmu w oscarowej rozgrywce. Trzeba przyznać, że ma pewien urok i musi być dla Amerykanów tym, czym dla starszych Polaków są dzisiaj filmy Barei – sentymentalną podróżą do przeszłości, podczas której przymykamy oko na te mniej przyjemne wspomnienia, a pamiętamy jedynie konkretne chwile, przedmioty, urywki piosenek i ludzi, z którymi się niegdyś dobrze bawiliśmy.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz