„Ant-Man” - mikro-mściciel i makro-żarty

Filmem „Ant-Man” Marvel zamyka drugą fazę swojego kinowego uniwersum, które zdążyło nie tyle namieszać w świecie kina, co zmienić jego percepcję. Najnowsze dziecko dyrektora Marvel Studios, Kevina Feige'a można porównać do dodatku, jakim można by znaleźć na płycie blu-ray do „Avengers: Czasu Ultrona”, który łączy niektóre wątki z masywnym uniwersum i, co oczywiste, zapowiada zabawę na przyszłość. Jednakże „Ant-Man” w swej filigranowości odstępuje od typowego marvelowskiego stylu opowieści akcją i skupia się na bardziej podstawowych aspektach, dzięki czemu wiemy, że cała historia nie jest jakąś kontynuacją, a zaledwie początkiem czegoś małego w wielkim świecie.

 

Cała akcja filmu o człowieku-mrówce skupia się w około postaci Scotta Langa, drobnego złodziejaszka, który, po ówczesnej stracie pracy, w(nie)sławił się kradzieżą pieniędzy ze swojej dawnej firmy i rozdaniem jej oszukanym klientom. W tym samym czasie jest obserwowany przez dra Hanka Pyma, wynalazcy w podstarzałym wieku, który odkrył substancję pozwalającą zmienić odległość między atomami, tym samym zmniejszając rozmiar obiektu – nazwał ją „preparatem Pyma”. Teraz, przyszłość świata stoi pod znakiem zapytania, kiedy były uczeń Pyma, próbuje złamać sekretną formułę na preparat i stworzyć armię mikroskopijnych żołnierzy, mogących zinfiltrować dosłownie najmniejsze zakamarki.

 

Pomysł na superbohatera o mrówczych rozmiarach powstał dawno temu, lecz nie spotkał się z aprobatą producentów, dlatego produkcję tego filmu odkładano w nieskończoność. Dopiero teraz, kiedy Marvel ustatkował swoją pozycję na światowym rynku, zdecydowano się na start kolejnej franczyzy. Czy wywieszony na końcu wędki Ant-Man spodoba się widzom? Bez problemu. Film w reżyserii Peytona Reeda („Jestem na tak”), na podstawie scenariusza autorstwa wybitnego Edgara Wrighta, to świetna komedia, która nie tyle co rozbawi widzów, ale pozwoli im połknąć haczyk, ukryty za milimetrami komizmu. Niestety, „Ant-Man”, dość nieudolnie, próbuje się wyrwać ze swoich komicznych barier narzuconych przez samego siebie i zaoferowana przez niego akcja sprowadza się tylko do napadu.

 

Marvel odstąpił w „Ant-Manie” od tego, do czego przyzwyczaił już widza – od szczątkowej fabuły, masy akcji i różnie umiejscowionych żartów (ang. comic relief) i skupił się na tym co ważne, w końcu Ant-Man to nowy superbohater na rynku, którego trzeba należycie wprowadzić. Tak też się staje. Postać człowieka-mrówki/Scotta Langa wyposażona jest w różne gadżety: rodzina, problemy finansowe, poczucie humoru godne samego Tony'ego Starka oraz kostium. Nawet postaci drugoplanowe jak Hank i Hope Pym rozpisane są bardzo szeroko, pozostawiając u widza wrażenie, że znamy te postaci od dawna, niczym Thora, czy Kapitana Amerykę. Wszystko jest na dobrym torze, a otoczka typowego 'heist movie' (ang. film o napadzie) tylko bardziej oddziela widza od znanych mu Avengers.

 

Niestety wszystko zostaje umniejszone do zbyt łatwego, dla widza poziomu, bowiem w „Ant-Manie” znajdziemy wszystkie te same triki, jakimi jesteśmy faszerowani od lat – czarny charakter, który jest zły, bo jest zły; zdobywanie uczucia dziewczyny; atak na mentora; oraz sama idea superbohaterstwa, która nie pozwala widzowi drżeć z lękiem na pędzącą akcję, ponieważ wiemy, że przeżyje, bo inaczej nie byłoby następnego filmu. Tę sztukę Marvel w końcu opanował do perfekcji, ukrywając ją za wspomnianą warstwą komizmu i sztucznie wpompowanej akcji.

 

Wciąż, scenariusz jest oparty na pomysłach Edgara Wrighta, twórcy takich filmów jak: „Wysyp żywych trupów”, „Hot Fuzz”, „To już jest koniec” , i szczęśliwie dla widza film emanuje sprytnym humorem. Szczególnie jest to widoczne podczas relacji Langa ze swoimi przyjaciółmi Luisem, Kurtem i Davem, czy w samej postaci Langa, granego przez charyzmatycznego Paula Rudda, która w byciu superbohaterem znajduje nie tylko odpowiedzialność, ale też i uciechę. Na pochwałę tutaj zasługuje szczególnie Luis (Michael Peña), którego postać jest przezabawna. Ale takim sposobem, przy słabych rozwiązaniach w kwestii akcji, film staje się w głównej mierze komedią i zadowala nas jedynie na tym poziomie.

 

W czym więc „Ant-Man” jest jeszcze dobry? Z pewnością w zdjęciach. Twórcy filmu poradzili sobie z problemem zmniejszania się – bezproblemowo, używając do tego technologii MotionCapture, która pozwoliła Paulowi Ruddowi skurczyć się do rozmiarów mrówki i lawirować mu między jego nowymi „pobratymcami” w labiryncie maleńkich ścieżek wśród traw, włókien dywanów, czy rur odpływowych. Kamera skrzętnie krąży nad bohaterem, chwytając skalę mikro-, jak i makroskopijną. Finałowa walka z Yellowjacket na zabawkowym zestawie pociągu, czy w upadającej walizce przy muzyce the Cure to dwa z wielu przykładów udanej pracy kamery.

 

I „Ant-Man” się kończy i wszyscy wychodzą z kina szczęśliwi, jedynie zatwardziali fani Marvela zostają po napisach końcowych, ale również szczęśliwi. To jest jedna wielka zaleta tego filmu, nie idzie koło niego przejść obojętnie, bo z pewnością widza rozśmieszy. Jednakże superbohater nie może żyć samym uśmiechem. Niedostatki fabularne są aż nazbyt widoczne, motywacja czarnego charakteru jest zbyt szablonowa, a muzyka w ogóle nie zapada w pamięci. Peyton Reed wykonał swoją robotę, jako przewodnik śmiechu po smutnych zakończeniach z „Czasu Ultrona”, lecz próbując naprawić nieudaną drugą cześć Mścicieli, Marvel bardziej powinien się skupić na fabule, zamiast przykrywać ją grubą warstwą żartów.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Maciej Cichosz