„Aż do piekła” – gorące teksańskie słońce

„Aż do piekła” – gorące teksańskie słońce

Obraz Davida Mackenziego to dzieło sztuki, na które patrzy się cierpliwie, analizując każdy szczegół, podziwiając każdy kolor w kadrze i w końcu każdy aktorski popis, który podnosi jego jakość ponad półkę przeciętności.

 

„Aż do piekła” to film o dwóch braciach i dwóch funkcjonariuszach policji stanowej, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Znany ze swojej kreacji kapitana Kirka z nowych odsłon „Star Trek” Chris Pine gra Toby’ego Howarda, biednego mężczyznę, który stracił źródło utrzymania, będąc zobligowanym opiekować się umierającą matką. Jak się okazuje, po śmierci jej farmę przejął bank. Aby nieruchomość znów trafiła do rodziny Toby jest zmuszony uciec się do drastycznych środków, które zaważą na przyszłości jego i całej jego rodziny. Kontaktuje się z bratem, który rok wcześniej wyszedł z więzienia, razem planują okraść lokalne banki, by uzbierać sumę pieniędzy wystarczającą do wykupu farmy.

 

Wszystko to stało się jednak poza filmem, gdyż ten zaczyna się już sceną rabunku. Kamera długo śledzi samochód, który znika za budynkiem, przechodzi więc na wysiadającą ze swojego auta kobietę; idzie w kierunku drzwi, wyjmuje klucze i ktoś przykłada do jej skroni broń. Jest wczesny ranek, ludzie nie wychodzą jeszcze z domów, tylko niektórzy idą do pracy. Nie ma więc świadków.

 

„Aż do piekła” urzeka już od pierwszej minuty, choć z początku nie jesteśmy jeszcze świadomi dlaczego. Dopiero później, kiedy odkrywamy bystre dialogi; spokojną, ale piękną pracę kamery, która wychwytuje teksańskie prerie i zachody słońca; oraz wspaniały rozwój postaci. Rzecz w tym, że to nie jest film hollywoodzki, nie jest też blockbusterem – to film niezależny, który środki na realizację otrzymał od mniej znanych firm produkcyjnych. Nie doświadczymy w nim wielkich wybuchów, ani wymyślnych ujęć rodem ze „Zjawy” – cały film opiera się na prostocie, ale właśnie sposób w jaki Mackenzie ze swoją ekipą wykorzystali tę prostotę zasługuje na oklaski.

 

Obraz Davida Mackenziego to dzieło sztuki, na które patrzy się cierpliwie, analizując każdy szczegół, podziwiając każdy kolor w kadrze i w końcu każdy aktorski popis, który podnosi jego jakość ponad półkę przeciętności.

 

Na pierwszym planie plasują się kreacje aktorskie trzech wielkich aktorów, którym wdzięcznie towarzyszy Augusto (Gil Birmingham) w roli partnera szeryfa Marcusa Hamiltona (w gruncie rzeczy, nie jest on szeryfem, lecz rangerem, ale brak odpowiednika w języku polskim). Jeżeli wszyscy znamy Chrisa Pine’a z ról przystojnych, zawadiackich mężczyzn, to ten film ukazuje jego drugą stronę: cichego, spokojnego i przepełnionego bólem mieszkańca Teksasu. Surowego tonu całej opowieści dodają również kostiumy, dzięki którym bohaterowie wyglądają na biednych i nie ma w tym żadnego fałszu. Jak już wspomniałem, Toby Howard zmuszony jest do zwrócenia się po pomoc do swojego brata, Tannera (Ben Foster w najlepszej roli w swojej karierze) i razem zaczynają okradać pobliskie banki. To ściąga uwagę Marcusa (Jeff Bridges, będący Jeffem Bridgesem, ale za to takim, którego ogląda się z wielką przyjemnością, a nie z zażenowaniem jak w przypadku „R.I.P.D.”), który zaczyna analizować wszystkie poszlaki i zeznania naocznych świadków.

 

Historia dwóch braci walczących o przyszłość farmy oraz pary szeryfów, którzy ich ścigają to jednak tylko przykrywka dla prawdziwego sedna filmu, którym jest krytyka społeczno-gospodarcza. Autorem scenariusza jest Taylor Sheridan, znany szerszej widowni z „Sicario”. Właśnie jego praca jest w tym aspekcie najbardziej widoczna. To jego słowa z wielkim przekonaniem wypowiadają bohaterowie, nadając filmowi zarówno gorzkiego, jak i czasami słodkiego posmaku, ale to przez wypowiedzi postaci trzecioplanowych zauważamy kryjącą się za kurtyną krytykę Teksasu. Od zwykłych ludzi, przez rządzących, aż po banki, które sprawują w tym stanie rzeczywistą władzę. Świetnym przykładem, jak dobrze jest to napisany film, jest scena, w której Augusto w obliczu obelg Marcusa na temat jego karnacji, obraca kota ogonem i zaczyna przemowę, w której nawiązuje do przeszłości Teksasu, kiedy prawdziwymi władcami byli Indianie, oraz rzeczywistości, przyrównując banki do pijawek i morderców, którzy zabili ten piękny stan. Teraz to pustkowie, na którym mieszkańcy praktykują samowolkę, miejsca pracy zostają zamykane, a w restauracjach serwują tylko jedno danie – stek. Kryzys ekonomiczny jest w filmie widoczny aż nazbyt i to on jest cichym bohaterem.

 

„Aż do piekła” jest nie tylko ekscytujący, dzięki swojej pierwszej warstwie fabularnej, ale również zmuszający do myślenia. Prosta forma filmu to jedynie sposób na jej rozwinięcie, gdyż każda scena jest genialna sama w sobie. Obraz Mackenziego jest typowany do najważniejszych kategorii oskarowych i nie mogę mieć do tego pretensji, chociażby w kategorii za najlepszy scenariusz.

_________________________________________________________________________________________________________________