Bajki nie (tylko) dla dzieci, czyli krótka historia filmu animowanego

W dzisiejszych czasach pokutuje przekonanie, że film animowany to gatunek przeznaczony dla dzieci, z którego – jak z ulubionych tenisówek czy plecaka z Batmanem – z czasem się  wyrasta. Ten pogląd ściśle wiąże się z zupełnie niezrozumiałym dla mnie przekonaniem, że produkcja zrealizowana w technice animacji jest „niepoważna” (czy dlatego, że nie śledzimy w niej perypetii prawdziwych, to jest nieanimowanych postaci?), a zatem nierzadko traktowana z przymrużeniem oka i/lub uśmiechem wyższości kogoś, kto ogląda tylko „prawdziwe” filmy. Nie raz i nie dwa słyszałam nawet głosy, że od pewnego wieku tzw. bajek oglądać zwyczajnie nie wypada, bo taka forma spędzania wolnego czasu nie przystoi poważnemu człowiekowi – no chyba, że musi towarzyszyć dziecku/wnuczce/chrześniakowi w czasie obiecanego kinowego seansu. Podobne opinie nie wzięły się oczywiście znikąd, jednak z punktu widzenia początków filmu animowanego brzmią one dość zabawnie, zwłaszcza kiedy pamiętamy, że przez pierwszych kilkadziesiąt lat swego istnienia animacje wydawały się być przeznaczone dla wszystkich poza dziećmi.

 

Na początek mała uwaga techniczna: filmem animowanym nazywamy każdy film „wyróżniający się poklatkową techniką zdjęć, dzięki której na ekranie powstaje sztuczny, wykreowany przez realizatora ruch obiektów, płaskich bądź trójwymiarowych” (Paweł Sitkiewicz, Małe wielkie kino, Gdańsk 2009, s. 20), a więc każdą produkcję w której twórcy animują (ożywiają) rysunki, przedmioty, formy, czy nawet zwierzęta i ludzi. Oznacza to, że zarówno lalkowe „Muminki” z wytwórni Se-ma-for,  rysunkowa „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” Walta Disneya czy najnowsze produkcje w całości tworzone przy pomocy najnowocześniejszych komputerowych technik i programów jak  „Kraina lodu” czy „W głowie się nie mieści” są filmami animowanymi. Jak sami widzicie, animacja jest gatunkiem (i terminem) niezwykle pojemnym i obszernym, a omówienie jej losów starczyłoby nie na jedną, ale na kilka książek sporych rozmiarów. Mnie w poniższym tekście interesować będzie tylko niewielki wycinek z bogatej historii gatunku, a mianowicie dzieje filmu rysunkowego i to właśnie je postaram się Wam przybliżyć.

 

Część pierwsza. Krótka historia animacji – od narodzin do przełomu dźwiękowego

 

Początki filmu rysunkowego

 

Początki filmu rysunkowego sięgają daleko w przeszłość, bo aż do 1640 roku. To właśnie wtedy Athanasus Kircher stworzył latarnię magiczną – prosty projektor umożliwiający wyświetlanie przezroczy pokrytymi ręcznie wykonanymi rysunkami. Za ich pomocą można było opowiedzieć historie, których seans – przy odrobinie dobrej woli – przypominał oglądanie filmu animowanego. Widzowie podziwiali przecież „animowaną plastykę” w warunkach bardzo przypominających projekcję kinową.

 

Za następne niezwykle ważne zjawisko w procesie tworzenia się filmu rysunkowego uznaje się lighting sketches (ang. „błyskawiczne szkice”), czy też talking chalks lub chalk talks („gadająca kreda”) jak nazywano je w Ameryce. Były to adaptacje sztuki scenicznej święcącej triumfy popularności pod koniec XIX wieku, która polegała na tym, że na oczach zgromadzonej publiczności artysta tworzył zabawne rysunki i szkice (często dotyczące polityki), opatrując je przy tym słownymi żartami. Z czasem takie występy zaczęto uwieczniać na taśmie celuloidowej – utrwalone w ten sposób straciły co prawda dźwięk (pamiętajmy, że narodziny kina dźwiękowego nastąpiły ok. 1927 roku), ale zyskały za to wiele możliwości wizualnych. W krótkim czasie powszechne stało się stosowanie w takich produkcjach efektownych trików, a stąd już niedługa droga do pierwocin filmu animowanego.

 

Trudno jednoznacznie stwierdzić która z krótkometrażowych animacji powinna otrzymać tytuł pierwszego filmu rysunkowego w dziejach. O to zaszczytne miano z równym powodzeniem mogą ubiegać się bowiem aż trzy produkcje: „Zabawne grymasy śmiesznych twarzy” Jamesa Stuarta Blacktona (1906), „Fantasmagoria” Émile'a Cohla (1908) i „Mały Nemo” Winsora McCaya (1911).

 

Pierwsza z nich jest rysunkowo-wycinankową wersją popularnych na przełomie XIX i XX wieku filmów, na których aktorzy (czy może raczej mimowie) stroili śmieszne miny do kamery. Dziełko Blacktona zainspirowało wielu twórców, a „ożywione rysunki” szybko dotarły do Wielkiej Brytanii, gdzie prędko podbiły serca spragnionych rozrywki widzów. Renesans tego typu produkcji nastał wraz z wybuchem I wojny światowej – ożywione karykatury okazały się świetnym nośnikiem treści propagandowych.

 

Druga z pretendujących o tytuł pierwszej animacji produkcja, „Fantasmagoria” „została narysowana tuszem na papierze, ale aby zachować znaną i popularną technikę talk chalk, Cohl zrealizował swój film w negatywie. W rezultacie uzyskał efekt białej kreski na czarnej tablicy” (Wielkie małe kino, s. 45). Ten krótki uroczy film opowiada o surrealistycznych przygodach sympatycznego pajacyka, który w trakcie opowieści kilka razy dosłownie traci głowę. W otaczającym go zwariowanym świecie, gdzie możliwa jest np. metamorfoza słonia w dom, nie powinno to jednak dziwić... Warto odnotować, że Cohl stworzył jeszcze kilka filmów z udziałem pajacyka uznawanego za pierwszego „everymana” w świecie filmu rysunkowego, prototyp dobrze znanego nam bohatera, którego coraz to bardziej zwariowane przygody śledzimy w kolejnych odcinkach serii spojonych jego osobą. Twórca „Fantasmagorii” jako pierwszy zaczął też poddawać swojego bohatera wymyślnym torturom. Pozwalając jednak pajacykowi ujść szczęśliwe z największej nawet opresji, Cohl pokazał widzom, że rysunkowy świat rządzi się własnymi prawami, nie mającymi na szczęście nic wspólnego z fizyką.

 

W trzeciej z wymienionych miniatur, „Małym Nemo” Winsora McCaya, wyraźnie widać wodewilowe, ale też komiksowe inspiracje z humorystycznym autotematyzmem na czele – w pewnym momencie Nemo dorysowuje sobie kompana. Do dokonań swoich poprzedników McCay dodał kolor i bogactwo szczegółów, więcej uwagi poświęcił również bohaterom. Ten utalentowany artysta wpadł też na genialny w swej prostocie pomysł, aby kilkakrotnie wykorzystywać w filmie te same sekwencje ruchów, co w przyszłości pozwoliło zaoszczędzić wiele czasu, pracy i pieniędzy kolejnym twórcom filmów rysunkowych.

 

Sztuka, patent i pieniądze

 

McCoy widział w filmie animowanym nową, wspaniałą dziedzinę sztuki pozwalającą na zrealizowanie nawet najbardziej śmiałych pomysłów artystycznych i wykazanie się talentem oraz kreatywnością. Jak sam pisał: „Szkoda, że Michał Anioł nie rysował dla filmu. (…) Nadchodzący artyści będą budowali swą reputację nie za pomocą nieruchomych obrazów, ale animowanych rysunków” (cyt. Za: J. Canemaker, Winsor McCay. His Life and Art, New York 1983, s. 134). Twórca słynnej dinozaurzycy Gertie był zdolnym rysownikiem, ale też pełnym pasji nauczycielem – w czasie pokazów nie tylko prezentował bowiem swojej najnowsze osiągnięcia w dziedzinie animacji, ale też chętnie objaśniał jak powstał dany film, ani myśląc o opatentowaniu swojego wynalazku. Tego błędu nie popełnił John Randolph Bray – kiedy był młodym dziennikarzem przeprowadzał wywiad z McCoyem, który zdradził mu wszystkie tajniki swojej sztuki. Zainspirowany Bray postanowił zacząć robić filmy. Szybko przekonał się jednak, że technika McCoya (tworzenie tysięcy rysunków) jest niezwykle czaso- i pracochłonna. Postanowił przyśpieszyć produkcję. W tym celu – zamiast każdorazowego rysowania zaczął po prostu drukować gotowe tło i na nim rysować postaci w kolejnych fazach ruchu. Swojego wynalazku nie zapomniał oczywiście objąć patentem.

 

Za sprawą pomysłu Braya widownia szybciej mogła cieszyć się tak lubianymi filmami rysunkowymi, bez których nie mógł się obyć żaden prawdziwy seans w kinie. Ale dopiero wynalezienie celuloidu (Earl Hurd, 1915) – cieńszego i wydajniejszego niż używany do tej pory papier – zrewolucjonizowało świat animacji. Filmy powstawały szybciej, kosztowały mniej (rysunki można było wytrzeć z celuloidu i użyć go ponownie) – ruszyła przynosząca zyski przemysłowa produkcja kreskówek, co niestety wiązało się z dramatycznym spadkiem poziomu animacji. Filmy sygnowane nazwiskiem Braya (np. słynna seria „Pułkownik Heeza Łgarz”  uznawana za pierwszą w pełni komercyjną produkcję animowaną) śmieszyły niewyszukanymi gagami głównie po to, by odwrócić uwagę widzów od kiepskiej strony wizualnej. Winsor McCoy nie mógł przewidzieć takiego rozwoju sytuacji. Wypatrywany przez niego Michał Anioł okazał się łasym na pieniądze sztukmistrzem.

 

Przypadek kota Feliksa

 

Produkcje kreskówek ruszyły pełną parą, sporo czasu upłynęło jednak zanim twórcy nauczyli się języka animacji i opanowali technikę na tyle, aby mogli tworzyć naprawdę udane filmy rysunkowe. Obrońcą ich honoru okazał się kot Feliks, bohater stworzony przez Pata Sullivana i Otto Messmera. Temu pierwszemu prawdziwemu bohaterowi niemego kina rysunkowego (jego popularność porównywano do tej, którą cieszył się Charlie Chaplin) daleko jednak do słodkich zwierzęcych postaci Disneya. Nie miał ani typowego dla nich uroczego wyglądu, ani płaskiego charakteru. Także przygody charakternego kocura odbiegały znacząco od tego, co kojarzy się nam z miłymi filmami Disneya. Feliks był bohaterem, z którym łatwo mógł utożsamić się każdy dorosły widz – zmagał się z bezrobociem, głodem, gromadką dzieci czy też niechętnymi jego zalotom przedstawicielkami płci pięknej. Nierzadko zaglądał do kieliszka, zdarzało mu się także wpadać w złość i wdawać w bójki, z jakich zwykle wychodził przegrany i poobijany. Nie oznacza to jednak, że można go uznać za typa spod ciemnej gwiazdy – nie raz i nie dwa kocur pokazywał się widzom z dobrej strony: zdarzało mu się walczyć o sprawiedliwość, bronić pokrzywdzonych i osiągać znaczące sukcesy, miał więc wady i zalety, jak każdy z oglądających jego przygody. Trudno nie zapałać sympatią do postaci, z którą ma się tyle wspólnego! Niezaprzeczalnym atutem przygód sprytnego kota był także abstrakcyjny humor garściami czerpiący ze specyfiki narysowanego świata. Mały przykład: Feliks zastanawia się jak dostać się na dach wieżowca, by po chwili sprawnie wdrapać się tam po znakach zapytania, jakie pojawiły się nad jego głową.

 

Jak pisze Paweł Sitkiewicz, „Feliks jest dzieckiem swoich czasów – szalonych lat dwudziestych, epoki jazzu i zmieniających się z dnia na dzień mód” (Małe wielkie kino, s. 77). Czasy się jednak zmieniały – wraz z premierą „Śpiewaka jazzbandu” (1927), pierwszego filmu dźwiękowego, nastała doba kina mówionego. Sullivan odnosił się z rezerwą do tego wynalazku, twierdząc, że to tylko chwilowa moda. Kiedy zdał sobie sprawę z tego jak bardzo się pomylił było już za późno. Miejsca w sercach niedawnych fanów Feliksa zdążyła już zająć rozśpiewana Myszka Mickey, która trwa na tym stanowisku już od niemal 90 lat.

 

Na tym na razie poprzestanę. W drugiej części artykułu opowiem Wam o filmach rysunkowych, których raczej nie pokazalibyście młodszemu rodzeństwu...

 

Autor: Karolina Osowska

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz