„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” – zderzenie gladiatorów

Przed przedpremierowymi seansami producenci filmu umieścili krótkie wideo, w którym to reżyser Zack Snyder prosi widzów o dyskrecję. Ma rację – tak wielkie produkcje, czy to „Hobbit”, „Gwiezdne wojny”, czy kolejne widowiska Marvela, skupiają na sobie wiele oczu, które nie zawsze są życzliwe i ujawniają ważne aspekty fabuły. Uszanuję tę prośbę i oznajmiam, że ta recenzja pozbawiona jest spoilerów, nie licząc informacji, które już zostały ujawnione w materiałach prasowych.

 

CZERŃ

 

Jak wszyscy dobrze pamiętamy z filmu „Jestem legendą”, po premierze „Batman v Superman” nastąpił koniec świata. Will Smith kazał nam wierzyć, że to sprawka tajemniczego wirusa, który unicestwił całą (prawie) ludzkość. Ja, jednakże, jestem przekonany, że po spadających jak grom z jasnego nieba niepochlebnych recenzjach niedługo po prostu wybuchną zamieszki wywołane przez fanów filmu, którzy się z opiniami krytyków mocno nie zgadzają. Jako fan niektórych filmów Christophera Nolana (wiadomo jakich) oraz miłośnik muzyki Hansa Zimmera, mogłem być bardzo zdziwiony krytycznymi recenzjami, ale nie byłem. Po prawdzie, nawet się spodziewałem takiego wyniku po obejrzeniu zwiastunów, ale wciąż wolałem przekonać się o tym na własnej skórze. Nie należałem do ludzi uprzedzonych obsadzeniem Bena Afflecka w roli Batmana, ale też nie tryskałem entuzjazmem, kiedy oznajmiono innych członków obsady z Eisenbergem i Ironsem na czele. Koniec końców, usiadłem w kinowym fotelu i oto, co zobaczyłem.

 

Zack Snyder jest człowiekiem, który ze swoich obrazów potrafi doskonale wydobyć mrok, duszność i ponury klimat. Było tak w przypadku „300” oraz wspaniałych „Watchmen. Strażników”. Nie inaczej zapowiadała się kontynuacja „Człowieka ze stali”. „Batman v Superman” to komiksowa adaptacja komiksów DC (Detective Comics), odkrywająca najmroczniejsze zakamarki miast Metropolis i Gotham oraz umysłów swoich głównych bohaterów. Na próżno w filmie szukać słońca, za dnia jest pochmurno, a noc jest koloru węgla. Na tle takich kolorów poznajemy Bruce’a Wayne’a (Ben Affleck) oraz historię powstania jego alter ego – Batmana. Ciemne ulice Gotham z lat 80., spowolnione tempo, narastająca nostalgiczna i niepokojąca zarazem muzyka autorstwa Hansa Zimmera i Toma Holkenborga – to wszystko składa się na wspaniały początek filmu, który rozwija się powoli, gdyż nie ma się gdzie spieszyć w ogólnym dwuipółgodzinnym metrażu. Jesteśmy świadkami jednego z najkrótszych i jednego z najbardziej przejmujących origin story Mrocznego Rycerza w historii kina. W tym prologu uświadczymy także moralnego upadku Batmana, który na widok zniszczonego przez Supermana Metropolis oraz wieży Wayne Financial, poprzysięga sobie walkę z nieznaną światu siłą, nie licząc się z kosztami.

 

Twórcy całkowicie zmienili wizerunek Zamaskowanego Krzyżowca, nie tylko poprzez kostium nawiązujący do komiksu The Dark Knight Returns autorstwa Franka Millera (twórcy Sin City oraz 300), ale również jego charakter i czyny, których się dopuszcza. Zapomnijcie o Batmanie Christiana Bale’a, który zatrzymywał Kobietę Kot przed zabijaniem zbirów. Ten Bena Afflecka tropi, spuszcza łomot, torturuje, piętnuje i samemu zabija łotrów. Salwą z działka w swoim batmobilu, jeśli sytuacja tego wymaga. A do swojej upragnionej walki z Człowiekiem ze stali przygotowuje się, uderzając na siłkę. Ta cała zmiana jest nie tyle kontrowersyjna, co szalenie interesująca, a ponieważ nie jest to Batman, do którego przywykliśmy, to nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć jego zachowania. To czyni z Mrocznego Rycerza postać, która w pełni zasługuje na swój przydomek, a Affleckowi daje szerokie pole manewru do stworzenia najbardziej interesującego człowieka-nietoperza od lat. Aktor zresztą w pełni to wykorzystuje, odwzajemniając się najlepszym popisem aktorskim z całej obsady.

 

BŁĘKIT

 

Ale co Ostatni syn Kryptonu (Henry Cavill) zrobił, by zasłużyć na taką nienawiść? Gwoli przypomnienia: w „Człowieku ze stali” Superman zmuszony był zmierzyć się z Generałem Zodem (Michael Shannon) z jego rodzimej planety, pragnącego za wszelką cenę zgładzić potomka Jor-Ela, który był posiadaczem Kodeksu. Planem Zoda było zaludnienie Ziemi genetycznie stworzonymi kryptończykami oraz użycie terraformeru, który przystosowałby błękitną planetę do warunków odpowiadających kosmicznym najeźdźcom. Cała potyczka skończyła się względnym zwycięstwem Supermana, ale przyszło mu to z trudem i za odpowiednią ceną. W ich walce zginęło mnóstwo ludzi, a połowa Metropolis została zrównana z ziemią. Bezsilny wobec potęgi kryptończyka rząd zmuszony był go zaakceptować i dać mu wolna rękę.

 

W „Batmanie v Superman” sprawa ma się nieco inaczej – władze Stanów Zjednoczonych pracują nad uregulowaniem poczynań superbohatera, którego działania coraz bardziej wymykają się spod kontroli. Podczas jednej z jego interwencji giną cywile, a najemnicy sprytnie uprowadzają Lois Lane (Amy Adams), biorąc ją za przynętę. Superman zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że przysługując się potrzebującym ściąga na siebie falę krytyki ze strony osób, którzy widzą w nim zagrożenie – szczególnie ofiary, które przeżyły jego wybryki w Metropolis. Clark Kent, natomiast, pracuje uczciwie w Daily Planet, pisząc do kolumny sportowej, choć samemu jest bardziej zainteresowany samozwańczym sędzią z Gotham, który torturuje i piętnuje przestępców, będąc przebranym za nietoperza.

 

Kryptońskim incydentem zaczął się również interesować Lex Luthor (Jesse Eisenberg), spadkobierca technologicznego imperium, którego laboratoria badają pozostałości po kosmicznych wynalazkach. Znerwicowany, lekko psychotyczny Luthor ma fiksację na punkcie udowodnienia swojej wartości. Chce pokazać, że jest nie tylko synem swojego ojca, ale również kimś, kto potrafi wziąć sprawy w swoje ręce i stworzyć coś, co będzie rezonować równie mocno jak jego nazwisko. To przyciąga uwagę Bruce’a Wayne’a, który szuka informacji na temat Supermana, oraz tajemniczej kobiety, pragnącej utrzymać swoją anonimowość. Jak się okazuje, Lex Luthor wie znacznie więcej, niż się wydaje.

 

Czy zatem w całym tym natłoku zapomniano o głębi stworzonych bohaterów? Nie zapomniano – każdy z nich ma jakąś motywację, jakiś cel do spełnienia i przeszłość, która ukształtowała go tak, a nie inaczej. Bardzo ładnym tego przykładem jest wyżej wspomniana zmiana w Brusie, sprawne oko w trakcie słynnego morderstwa Wayne’ów dostrzeże, że Thomas (Jeffrey Dean Morgan) nie próbuje ochronić ciałem swojej rodziny, jak to mogliśmy zobaczyć w „Batmanie: Początek”, ale rusza na napastnika, chcąc odebrać mu broń. Ten obraz całkowicie zmienia schemat myślenia Batmana - zamiast wsadzać bandziorów za kratki, woli zostać ich katem, gdyż inaczej może ucierpieć znacznie więcej osób. Owa brutalność i bezwzględność, która go cechuje jest świetnie odzwierciedlona w aktorstwie Afflecka. Niestety, w tym aspekcie Ostatni syn Kryptonu nie jest w stanie rzucić wyzwania Mrocznemu Rycerzowi. Natomiast Luthor Eisenberga wypada bardzo nierówno, głównie przez podobieństwo (przez swoją neurotyczność) do Jokera. Wątpię, by Jesse był gotowy na taką rolę, którą w przeszłości odgrywali aktorzy znacznie od niego starsi i bardziej doświadczeni.

 

CZERWIEŃ

 

Cała ta bohaterska mozaika sprowadza się i tak do jednego ważnego momentu, jakim jest tytułowy pojedynek gladiatorów. Zdeterminowany Batman kontra wytrącony z równowagi Superman. I do tego momentu film jest świetnym widowiskiem i zasługuje na najwyższe uznanie, lecz właśnie to, co dzieje się po owym pojedynku właśnie, wytrąca z równowagi. Nie zdradzę tutaj ważnego punktu fabuły, jeśli wyjawię, że w finalnym akcie na horyzoncie pojawia się nowe zagrożenie, jakim jest potwór Doomsday. I to właśnie ta końcowa potyczka jest najsłabszym gwoździem programu. Do momentu walki Batmana z Supermanem, jesteśmy świadkami zapętlającej się intrygi oraz akcji, która nie sprowadza się do zwykłego rozwalania, ale do obnażania słabości drugiego oraz ukazywania własnej siły. Walka z Doomsdayem jest zwyczajną powtórką „Człowieka ze stali”, z tą różnicą, że tym razem bohaterowie nie chcą dopuścić do strat w ludności cywilnej. Walka z kosmicznym potworem jest przejawem czystej bijatyki, która pozbawiona jest głębszego sensu, prócz tego, by po prostu było efektownie. Jest to szkopuł, który bardzo mi przeszkadzał, ale koniec końców film powrócił na właściwe i łagodniejsze tory.

 

Te tory zostały rozłożone przez scenariusz autorstwa Davida S. Goyera („Człowiek ze stali”), który został później poprawiony przez Chrisa Terrio („Operacja Argo”). I widać jak na dłoni, kto włożył więcej serca w jaką część filmu. Autorzy mieli o tyle trudniej, że wolą producentów było umieszczenie w filmie podprogowych informacji o innych superbohaterach. Coś, co Marvel zwyczajnie robi po napisach końcowych – tutaj zostało wrzucone w połowie filmu i to tak nachalnie, że bardziej się nie dało. Twórcy zaprezentowali nam wszystkie postacie z Ligi Sprawiedliwych na raz, co wygląda bardziej na facebookowe wpisy spoilerujacego trolla, aniżeli autentyczne wprowadzenie i powiązanie całego uniwersum DC.

 

Pod wieloma względami „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” jest efektownym i nierzadko porywającym widowiskiem. Jego siła tkwi w rywalizacji gladiatorów o pałeczkę pierwszeństwa i po dwuipółgodzinnym seansie ciężko jest wyłonić zwycięzcę. Zack Snyder może nie jest ulubieńcem wszystkich fanów, ale za to wie jak stworzyć niesamowity, gęsty i mroczny klimat, który wyróżnia „Świt sprawiedliwości” na tle innych filmów superbohaterskich (nie licząc „Watchmen”). Idealnie komponuje się z nim muzyka Hansa Zimmera i Toma Holkenborga, która w momentach nostalgicznych, czy też wybuchowej akcji, jest jego dobrym uzupełnieniem. Niestety, tego duetu już nie usłyszymy, a z pewnością nie w filmie o superbohaterach, ponieważ Niemiec zapowiedział swój koniec z muzyką dla ludzi w rajtuzach.

 

Zatem, co dalej czeka bohaterów z Gotham i Metropolis? Po blamażu ze strony krytyków, teraz jedyna droga prowadzi w górę i jest wiele sposobów na to, by przekonać ich, że „Batman v Superman” nie był tylko nieudaną wersją komiksowego przepisu na sukces. Jest to początek czegoś nowego, jeszcze nie do końca zrozumiałego dla widzów, którzy są już za bardzo przyzwyczajeni do luzackiej i pogodnej formy, jaką narzucił Marvel. Twórcy mogą zdobyć serca widzów siłą, przygotowując kolejne mroczne widowisko, albo też poczekać na rozwinięcie się uniwersum, które już staje na nogach, i dać się widzom porwać w wir świeżego kina superbohaterskiego. Jeszcze w tym roku będziemy świadkami powstania „oddziału samobójców”, a w 2017 roku poznamy historię Wonder Woman, sięgającą początku XX wieku. I jest na co czekać, bowiem DC ma wiele wspaniałych historii w rękawie.

______________________________________________________________________________________________________________________________

 

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz