Berlin wzywa: „Berlin Calling”

„Pierwszy film o berlińskiej scenie techno!” – brzmi dumny slogan reklamowy, który mógłby wskazywać na rzetelny produkt rockumentary. Jednak otrzymujemy klasyczną fabułę o wkraczaniu w dorosłość, gdzie artystyczny zawód jest czynnikiem kształtującym losy bohatera jedynie w minimalnie większym stopniu niż każda inna robota. Główną rolę topowego, acz fikcyjnego DJa Ickarusa zagrał prawdziwy muzyk – Paul Kalkbrenner, autor muzyki tego filmu, który – jak na razie – nigdy wcześniej i nigdy później nie wystąpił przed kamerą. Przynajmniej w kinie szerokodostępnym. Wypadł w każdym razie naprawdę nieźle.

 

Co składa się na życie Ickariusa? Zabawę z parkietu próbuje przełożyć na życie prywatne („są cycki, jest impreza”). Oczywiście narkotyków jest od groma, pracy ponad zdrowy rozsądek, zdrad co najmniej kilka. Wiele krzyku, dużo nerwów. Za to pieniędzy mało, przynajmniej muzyka zawsze spoko. Performer po wzięciu „naprawdę złej pigułki” PMA trafia do „domu wariatów”, gdzie zachęcany jest do terapii ruchowej. Stawia tam opory niczym McMurphy w „Locie nad kukułczym gniazdem” i ma również swojego ulubionego wroga – doktor Petrę Paul (Corinna Harfouch) – nawiązanie do nieśmiertelnego klasyka światowej kinematografii ewidentne. U pacjenta zdiagnozowane zostają ataki schizofreniczne, ale widz wyczuwa raczej uzależnienie od imprezowego życia oraz jeden głębszy problem: przede wszystkim strach przed odpoczynkiem i podjęciem terapii „na porządnie”. A tak dokładnie - lęk przed odpowiedzialnością nierozerwalnie sprzężoną z dorosłością. A może to jednak film o zrozumieniu i akceptacji przez środowisko?

 

Reżyser obrał właściwie tę samą strategię, co niemal każdy zabierający się za film muzyczny. Pragnie jednocześnie w lekkiej i zwiewnej formule zawrzeć trochę poważniejsze tematy. Możliwe, że z tego powodu wyszło mu dzieło wyraźnie nierówne, szarpane. Warto zestawić nieprzystające do reszty filmu sekwencje typowo muzyczne. Nieporadność reżyserska czy trafne oddanie schizofrenicznej natury? Raczej nie zaliczałbym zgrzytów do atutów dzieła…

 

Ostatecznie z projektu nie wychodzi może mamałyga, ale obraz na pewno nie wstrząsający. Jedyną drobną innowacją czy raczej odchyłem od typowego rozwinięcia akcji w całej reszcie „trudnych pseudo-biografii” muzycznych jest następujący. Istną klasyką jest, że podczas trasy muzyka sam zainteresowany najbardziej obawia się zdrady ukochanej (co najczęściej wcale nie przeszkadza mu zaniedbywać jej, a samemu używać życia ile wlezie – podobnie tutaj). Rzadko jednak spodziewa się on przyłapać rzeczoną niewiastę (Rita Lengyel jako Mathilde) z drugą damą (Araba Walton). Szkoda tylko, że w seansie jedna zdrada „przypadkowo” graniczy z drugą, a po chwili cała zaangażowana trójka wesoło ląduje w łóżku - jak gdyby nigdy nic… Make love, not war!

 

Jednak prędko efektem domina w życiu Ickarusa wszystko zaczyna się walić, a premiera nowego albumu przesuwa. Na jego nieszczęście kolejne „świetne okazje” przechodzą mu koło nosa. Oj, widać tu kłującą w oczy ingerencję filmowego boga. Tym bardziej, że pod koniec metrażu wiele kwestii znów cudownie rozwiązuje się samych – oczywiście pomyślnie dla bohatera… Czyli przyjemny, acz mało zajmujący i ledwie muskający horyzonty obrazek.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz