Bóg z mopa. „Joy”

Może to teza mocno nad wyrost, ale w Hollywood rzadko portretowane są tak silne osobowości kobiece. Jennifer Lawrence jako tytułowa Joy – skądinąd mało radosna, gdyż maksymalnie skoncentrowana i zdeterminowana, by odnieść sukces – zaradna wynalazczyni samo wyżymającego się mopa musi walczyć z siostrą, znosić ojca, samopas niańczyć nie tylko dwójkę małych dzieci, ale i sfiksowaną matkę uzależnioną od telenowel, a do tego spłacać kredyt.  To tylko jeden przykład nagromadzenia, jaki zafundował nam autor „Fightera”.

 

David O. Russell zaproponował tym razem domorosłą analizę fenomenu telewizji i jej przeogromnego wpływ manipulacyjnego: usiłuje zbadać oddziaływanie i magię małego ekranu oraz siłę tamtejszego marketingu. Próbuje przy tym udowodnić, że można być autorem bestsellera i jeszcze narobić tym sobie całą masę kłopotów. Bardziej jednak dziwią zastosowane przezeń zabiegi formalne: np. pojedynczy wtręt musicalowy, sporadyczny baśniowy komponent oraz pojawiający się i znikający osobliwy narrator: zmarła babcia głównej bohaterki (co na kilometr pachnie kultowym „American Beauty”). Dlaczego akurat ona? Obawiam się, że to hermetyczny żart twórcy zrozumiały wyłącznie dla niego samego. Russell jak gdyby wypina się na widza na całej linii, nie wykorzystując w pełni nawet potencjału aktorskiej ekipy. Przede wszystkim Robert De Niro gra poniżej własnych możliwości, gdyż jego rola nie daje mu rozwinąć skrzydeł.

 

W obliczu powszechnych oskarżeń pod jego adresem o reżyserską niekonsekwencję „Joy” – a nieprzystających elementów tu doprawdy mnóstwo, co wszak nie musi wcale być ewidentną wadą – mnie razi raczej co innego, mianowicie zakończenie. Przez długi czas reżyser buduje w nas przekonanie, iż za wcześniejszym sukcesem idzie późniejsza porażka. Gdy jednak wszystko idzie już konsekwentnie ku najgorszemu, nagle niczym deus ex machina sprawy zaczynają układać się po myśli bohaterki bez najmniejszego racjonalnego umotywowania. Nie przypomina to jednak zdumiewającego fabularnego twista, lecz rozwiązanie opowieści zupełnie od czapy.

 

Twórca „American Hustle” pozostaje jednak sobą: kontynuuje śmiałe stylizacje „na retro”, ciekawie przy tym mieszając rzeczywistość właściwą z „filmem w filmie”, co nie może nie przynieść skojarzeń z „Purpurową różą z Kairu” Woody’ego Allena. Korzysta ponadto z dawnych evergreenów muzyki popularnej (w tym m.in. Antonio Carlos Jobima, Frank Sinatra, „I Feel Free” Cream, przejmujące „Expecting To Fly” pióra Neila Younga w wykonaniu jego macierzystej kapeli, Buffalo Springfield czy „To Love Somebody” ulubionych Bee Gees reżysera). Ciężko zatem pomylić jego kino z kim innym. Tym razem jednak styl był celem samym w sobie i wyraźnie górował nad niedopracowaną treścią.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz