Chłopak ze skazą – „Intruz”

Media zarzucają nas każdego dnia masą newsów o dramatycznych wydarzeniach. Coraz częściej pojawiają się wśród nich zbrodnie popełniane przez młodych ludzi. Przeciętnemu odbiorcy łatwo ocenić taką sytuację, bo zapewne wynikała ona z patologii, głupoty, młodzieńczych popędów. I głupi gówniarz zniszczył już sobie życie, bo kto go przyjmie do pracy, nikt nie będzie chciał się z nim zadawać. Debiutujący na wielkim ekranie absolwent łódzkiej Filmówki Magnus von Horn stawia na pierwszym planie 17-latka Johna, który po dwóch latach w poprawczaku wraca do swojej rodzinnej miejscowości. Nic zatem dziwnego, że „Intruz” jest filmem intrygującym i budzącym niesamowite napięcie.

 

Film von Horna rozpoczyna się niepozornie. Młody chłopak właśnie wychodzi z zamkniętego zakładu i wraca do rodzinnego domu, ale widz nie ma pojęcia co działo się wcześniej w jego życiu. Dopiero powrót Johna do szkoły potwierdza wątpliwości, że z tym chłopakiem jest coś nie tak, a jego otoczenie nie akceptuje jego obecności. Okazuje się, że nastolatek sprzed dwoma laty zamordował swoją byłą dziewczynę w afekcie. I choć wcześniej był lubianym, dobrze uczącym się dzieciakiem, nie sprawiającym żadnych problemów, po powrocie jego rówieśnicy traktują go jako odmieńca, którego należy się pozbyć. Dla osób empatycznych sytuacja staje się jasna, ani koledzy, nauczyciele i rodzina chłopaka nie czuje się komfortowo z problemami Johna, ciężko im zaakceptować przeszłość i przejść do w miarę normalnego funkcjonowania. Sam nastolatek boryka się z największą z możliwych samotnością, bo choć tęsknił do powrotu w rodzinne strony, wie że jest niewygodnym obiektem.

 

W perfekcyjnie czystym obrazie, którego autorem jest Łukasz Żal, operator oscarowej „Idy”, przebija się chłód emocji skrywanych przez bohaterów filmu. Automatycznie pojawia się skojarzenie, że jest to produkcja skandynawska, która jest powściągliwa zarówno w dialogach, jak i w gestach, jednak dla odbiorcy bardzo klarowna i przesycona emocjami. Nie ma w niej jednak ani krzty histerycznego wołania o uwagę widza. Nic zatem dziwnego, że „Intruz” zdobył trzy nagrody podczas 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni za najlepszą reżyserię, scenariusz (Magnus von Horn) i montaż (Agnieszka Glińska). Od siebie dodałabym też wyróżnienia za zdjęcia oraz role aktorskie, na pierwszym planie bardzo przekonywująco zagrał debiutujący odtwórca głównej roli Ulrik Munther, a jako jedyny polski rodzynek wśród szwedzkiej obsady zabłysnął Wiesław Komasa w roli dziadka Johna.

 

Jednak tym co budzi mój największy szacunek do twórców jest inteligentne przedstawienie tej historii. W rozmowie z krytykiem filmowym Tadeuszem Sobolewskim reżyser zwrócił uwagę na pewną istotną sprawę: „Wszystko wychodzi tu od postaci, które nie muszą informować widza, kim są. Z tego, co nie zostaje powiedziane, tylko zasugerowane, widz tworzy sobie własny film, może lepszy od mojego? Widz jest mądry, kiedy mu się na to pozwala. A kiedy chcesz, żeby był głupi - będzie głupi.” Tymi słowami udowadnia, że szanuje swojego odbiorcę i stawia mu intelektualne wyzwanie. Bardzo mi brakowało takiego dzieła filmowego, który nie szarżuje formą, nie jest przewidywalne ani uproszczone, bo opiera się na wierze w inteligencję widza. Dlatego gorąco polecam Wam „Intruza” oraz czekam na kolejne filmy utalentowanego Magnusa von Horna.

 

Autor: Marta Ossowska