„Cienka czerwona linia” – wojna w sercu natury

Recenzję do niektórych filmów najlepiej jest pisać na papierze. Dodaje im to unikalności, niepowtarzalności i przede wszystkim autentyczności, albowiem filmy, których dotyczą również zostały zrobione z pieczołowitością zasługującą na uznanie. Tak też postanowiłem zrobić w tym przypadku - zanim przepisałem tekst na komputer, wpierw napisałem go odręcznie za pomocą długopisa. A przykładem takiego filmu jest właśnie „Cienka czerwona linia” w reżyserii Terrence’a Malicka, która była powrotem Amerykanina na krzesło reżyserskie po dwudziestu latach przerwy. Dzieło filozofa z wykształcenia jest niezaprzeczalnym dowodem na to, że nie trzeba wartkiej akcji w filmie wojennym, by oczarować widzów ponurą wizją wojny.

 

Ta recenzja jest moim trzecim podejściem do tego tytułu. Wcześniejsze skupiały się na różnych aspektach filmu, tak też i tym razem skupię się na czymś zupełnie innym. Moje podejście będzie bardziej metafizyczne, filozoficzne, podobnie jak podejście Malicka. Pierwszy raz „Cienką czerwoną linię” obejrzałem ponad trzy lata temu i dzięki czasowi, jaki minął od tego seansu zrozumiałem, że by być wybitnym film nie musi posiadać wspaniałych scen walki, ani rozmachu godnego trylogii „Władca Pierścieni”. Czasami, by obraz był wybitny, wystarczy tylko parę pytań, byśmy zatrzymali się na chwilę, spojrzeli na naszą obecną sytuację i odpowiedzieli na nie zgodnie z własną naturą.

 

Cienka czerwona linia” jest adaptacją powieści Jamesa Jonesa, uznanego amerykańskiego pisarza. Obrazuje ona losy oddziału żołnierzy, którzy zostają wysłani jako grupa inwazyjna na wyspę Guadalcanal, znajdującej się na Pacyfiku. Kontrolowana przez Japończyków, jest bardzo ważnym celem dla pomyślnego przebiegu wojny. Inwazja, jednakże, przybiera nieoczekiwany obrót, kiedy okazuje się, że wojska japońskie strzegą wyspy, niczym oka w głowie.

 

W filmie zobaczymy wielu aktorów, którzy byli w tamtym czasie autorytetem, oraz takich, których sława dopiero się rozpoczynała. Żołnierze Kompanii C to przede wszystkim: Nick Nolte, Sean Penn, Jim Caviezel, Elias Koteas, czy Adrien Brody. Tak gwiazdorską obsadę uświetniają również występy: George’a Clooneya, Johna Cusacka, Johna C. Reilly, Woody’ego Harrelsona, Jareda Leto, a nawet Johna Travolty. Niektórzy pojawiają się tylko na chwilę, ale wciąż ich postacie są ważnym motorem napędowym dla motywacji głównych bohaterów. Warta wzmianki jest przede wszystkim szarża aktorska Nicka Nolte, grającego rozwścieczonego podpułkownika. Jego występ jeży włosy na plecach, a doświadczenie pozwoliło zmotywować innych do niebanalnej gry. Pomimo tego, ciężko tu wyłonić głównego bohatera, wielu aktorów dostaje równy czas ekranowy, co zmusza nas do wniosku, że bohaterem jest cała Kompania C.

 

Sukces filmu nie leży jednakże w aktorstwie. Choć „Cienka czerwona linia” jest zbiorem wielu wspaniałych elementów - takich jak zdjęcia (mistrzowskie ruchy kamerą Johna Tolla), czy majestatyczna i idylliczna muzyka Hansa Zimmera - to wodze w filmie przejmuje scenariusz autorstwa Malicka i jego narracja. Choć z wielką chęcią rozpływałbym się nad wspaniałymi utworami Zimmera („Journey to the line” wciąż uznawane jest za magnum opus kompozytora), to chciałbym skupić się na skrypcie napisanym przez Malicka.

 

Już wcześniej zaznaczyłem, że Malick jest filozofem z wykształcenia. Wiedząc o tym jeszcze bardziej zrozumiemy dzieło reżysera. „Cienka czerwona linia” jest odwrotnością „Szeregowca Ryana”, jeśli chodzi o tempo, narrację oraz rozmach scen batalistycznych, głównie dlatego, że obaj reżyserzy („Szeregowca Ryana” nakręcił wszystkim znany Steven Spielberg) skupili się na dwóch różnych aspektach okrucieństwa wojny. Film Malicka przybiera metafizycznego, wręcz symbolicznego tonu. Rozpoczyna się sekwencją, w której krokodyl zanurza się w rzece w sercu dżungli. Potężne dźwięki kontrabasów skontrowane są lekkimi pociągnięciami smyczków skrzypiec, a obraz krokodyla powoli przemija i ukazuje się nam taniec promieni słonecznych, przebijających przez korony równikowych drzew. Wnet słyszymy głos, który retorycznie zapytuje: „Co to za wojna w sercu natury? Czemu natura walczy ze sobą? Ląd walczy z morzem?” Takich rozważań usłyszymy w filmie więcej, albowiem scenariusz się na nich opiera. Słowa Terrence’a Malicka, które wydobywają się z ekranu są niczym poezja, modlitwa do Boga. Modlitwa z prośbą o ocalenie własnej duszy. Mówię tak, ponieważ głównym problemem, jaki próbuje rozwiązać „Cienka czerwona linia” nie jest opis walk o Guadalcanal, a ukazanie walki samego z sobą na tle gorejącej wojny.

 

Sam tytuł już zmusza do głębszego, wręcz filozoficznego myślenia: czym jest ta „cienka czerwona linia”? Jest to granica człowieczeństwa, do której żołnierze Kompanii C się niebezpiecznie zbliżają. Po jej przekroczeniu przestaną być człowiekiem, a staną się jego wrakiem, bezmyślnie zabijającą bestią. Los jednego z żołnierzy dokładnie opisuje tę sytuację. Zaraz po walce z oddziałem wroga i uspokojeniu się, dopuszcza się straszliwych aktów okrucieństwa, wyrywając jeńcom zęby. Czyni to z pełną świadomością tego co robi, bólu jaki sprawia oraz wewnętrznej wojny jaka się w nim rozgrywa. Późniejsze sceny ukazują go rozpaczającego w strugach deszczu, ściskającego worek z wyrwanymi zębami...

„Wojna w sercu natury” przybiera tutaj drugiego znaczenia. Nie jest to już tylko określenie bezsensowności wojen, kiedy my, jako istoty żywe, zabijamy i niszczymy inne formy życia, ale jest to też wewnętrzna walka w nas, kiedy od naszej decyzji zależy, czy ktoś zginie oraz czy będziemy mieć czyste sumienie. To walka o nie przekroczenie cienkiej czerwonej linii, walka dobra ze złem, walka o bycie człowiekiem. To bardzo ważne tematy jakie podejmuje tutaj Malicka i wychodzi z nich nie tyle obronną reką, ale przede wszystkim z gracją. „Gracja” to bardzo dobre słowo w stosunku do „Cienkiej czerwonej linii”, pochodzi ono z łaciny, gdzie oznacza „dzięki”, bądź „łaskę”. Terminy bardzo często używane w tematach religijnych, co dla Malicka jest wodą na młyn. Retoryczne rozmowy o istocie miłości, wojen, a w końcu życia i jego sensie prowadzone są w formie monologów. Mówi tylko jeden żołnierz, choć nie widać jego twarzy. Pytania zdają się rozpływać w pustce, lecz reżyser z „gracją” ukazuje w tych momentach piękno, jakim jest sama miłość do osoby, bądź też promienie słońca (ang. God rays – boskie promienie), co wytwarza u nas poczucie, że mimo wszystko pytania zostają odpowiedziane przez jedyną istotę, która jest w stanie pojąć wszystko – przez Boga.

 

Ale to wojna rozgrywa tutaj pierwsze skrzypce i często jesteśmy bombardowani brutalnymi scenami. Taka jest wojna i to ludzie ją wymyślili. Prowadzimy je bezmyślnie, licząc jedynie koszty i zyski, patrzymy na straty w ludziach, a nie myśly o ludziach, bo to wewnątrz nich rozgrywa się największa wojna. Niektórzy nie wychodzą z niej zwycięsko, przekraczają cienką czerwoną linię, ale pociechą jest fakt, że istnieją miejsca nie tknięte przez zgrozę wojny. Światy zdala od cywilizacji, egzystujące w zgodzie z naturą, siłami wyższymi i szacunkiem do drugiego człowieka.

_____________________________________________________________________________________________________________________