Co w rodzinie, to nie zginie – „Moje córki krowy”

Jak ogień i woda. Tak można opisać siostry, bohaterki filmu „Moje córki krowy”, które nawet w krytycznym momencie choroby rodziców nie mogą dojść do porozumienia. Ludzkie słabości, przywary w tym filmie zarówno bawią jak i wzruszają. Rodzinna opowieść debiutująca właśnie na ekranach kin, niczym greckie dramaty wywołuje wśród widzowni katharsis.

 

Marta (Agata Kulesza) i Kasia (Gabriela Muskała) są tak różne, że śmiało można się zgodzić z kwestią wypowiadaną przez jedną z bohaterek: „któraś z nas musi być adoptowana”. Poukładana, silna Marta któregoś dnia musi wyręczyć bardziej subtelną Kasię w dowiezieniu mamy do szpitala na planowany zabieg. Na miejscu starsza kobieta doznaje wylewu i wpada w śpiączkę, co kompletnie zaburza funkcjonowanie rodziny. Kaśka wpada w rozpacz, rzewnie modli się w kościele, aby zaraz potem sprowadzić do domu uzdrowicieli. Druga, pragmatyczna siostra dusi w sobie emocje, a na zewnątrz zachowuje spokój i zarządza resztą rodziny. Ukochany ojciec (Marian Dziędziel) wkrótce również podupada na zdrowiu i odtąd siostry nieustannie muszą zajmować się dwójką poważnie chorych rodziców. Nie pomaga im w tym fakt, że Marta jest popularną serialową aktorką, która musi trzymać fason, a rozhisteryzowana Kaśka nie może liczyć na pomoc bezrobotnego męża (Marcin Dorociński), przez co często zagląda do kieliszka. Obie siostry walczą z własnymi demonami, lecz trudno jest im znaleźć wspólny język i okazać sobie wsparcie. Dopiero po tragicznych wydarzeniach próbują zakopać wojenny topór i cieszyć się z tego, że jednak rodzina jest siłą napędzającą ich do życia.

 

Reżyserka Kinga Dębska odniosła się w tym filmie do swojej historii, podobnie jak kilka lat temu zrobiła to Małgorzata Szumowska w „33 scenach z życia”. Mamy tu jednak do czynienia z zupełnie innym spojrzeniem na kino. Dębska, która wcześniej pracowała głównie nad serialami np. „Na dobre i na złe”, postawiła na bardzo realistyczny obraz w konwencji komediodramatu, dzięki czemu „Moje córki krowy” jest filmem przystępnym dla każdego, niezależnie od wieku, płci czy statusu materialnego. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że film ten jest mocno osadzony w polskich realiach, co można zauważyć szczególnie w dialogach. A to właśnie warstwa scenariuszowa w polskich filmach często zawodzi. W tym przypadku nie usłyszymy przaśnych, durnowatych tekstów oraz unikniemy hermetycznego języka.  Duże brawa należą się również osobom odpowiedzialnym za casting do filmu, ponieważ udało się im przełamać typowy wizerunek Marcina Dorocińskiego jako twardziela i amanta obsadzając go w roli zupełnego nieudacznika w kapciach. Również Marian Dziędziel wybił się ze swojego emploi, tym razem nie gra prostego chłopa z bagażem doświadczeń, ale architekta, który z wiekiem zaczyna nieco dziwaczeć i tracić kontrolę nad swoim ciałem.

 

Zatem czy warto wybrać się na „Moje córki krowy”, skoro na pewno nieobce są nam rodzinne perypetie? Oczywiście, że tak! Przede wszystkim dlatego, aby przyjemnie spędzić 90 minut z uśmiechem na ustach patrząc na bohaterów z krwi i kości, ale również mając okazję wzruszyć się i podumać nad kolejami losu. Niech jako rekomendacja posłuży też fakt, że film ten został nagrodzony przez publiczność na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni.  Jestem przekonana, że jest to tytuł, do którego chętnie będzie się wracać.

Autor: Marta Ossowska

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA

 

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz