Dasz mi „11 minut”? Reżyser nie ma złudzeń. Jesteśmy, miniemy, zbawienia nie będzie.

„11minut” to przyzwoicie skrojona filmowa opowieść o niczym, o znikomości. Jeśli myślisz, ze Twoje istnienie ma znaczenie, obejrzyj i przypomnij sobie, że nie.

 

Zacznijmy od filmofilskiej ciekawostki. Dyskusja pomiędzy autorem filmu Jerzym Skolimowskim a krytykami skupia się na antagonistycznie różnej wartości przypisywanej samemu finałowi obrazu. Skolimowski bowiem zaczął od końca. Na samym początku myślenia o filmie widział tylko zakończenie. Resztę konstruował tak, by fabuła je osiągnęła. Było ono więc a priori. Krytycy natomiast plotkują, że gdyby nie banał zakończenia, film mógłby odważnie walczyć o Wenecję i o Oskara.

 

Więc o czym jest ta różnica w ujęciach?

 

Jaki jest sens zakończenia? Największy ból Twojego życia, Twoja egzystencjalna tragedia nie ma znaczenia dla świata. Jesteś punkcikiem. Przetraw to.  Ten punkcik był, zawsze tam był, niezauważalnie dla innych użytkowników życia.  W filmie symbolicznie przedstawia to wypalony piksel na monitorze, który od „zawsze” taki był, niezauważany.

 

Fabuła filmu to 11 wspólnych minut  ludzi, którzy nie żyją w jakikolwiek sposób wspólnie, lecz obok siebie, mijają się na ulicy, są po prostu nieopodal. Po seansie zastanawiamy się, co dany charakter wnosił, jakie miał znaczenia, jaki był.  Bohaterowie nie starają się wcale o to, by ich lubić. Po prostu są. A niektórzy  byli,  byli obok  w skorupkach swoich istnień, przechodzili, mijaliśmy się, już ich nie ma, tyle. Nic nieznaczące epizody. Podobnie jak przedstawione w filmie – jakieś – zjawisko na niebie, które widzieli niektórzy bohaterowie. Nawet przez chwilę chcą o tym fakcie porozmawiać, ale akurat w tej konwersacji niby wspólne wrażenie wcale ich nie łączy, a raczej dzieli, pokazuje przepaść pomiędzy. Nie ma nici porozumienia, nadzieja na prawdziwy kontakt pryska, bo cały temat okazuje się nieporozumieniem wynikłym tylko z nadziei na wspólny temat.

 

Komunikacja i relacje między postaciami są płytkie, niepogłębione. Nie obchodzi to fabuły. Scenki są krótkie. Epizodyczność życia. Żadna relacja nie jest mocna, symbiotyczna, wszyscy są gdzieś obok siebie.

 

Niepochlebne recenzje „11 minut” kończą się pytaniem: OK, no i co z tego? Co z tej całej przeplatanki losów wynika?  Ludzie żyją obok siebie. Ktoś się kończy, a my nawet tego nie zauważamy.

 

Mnóstwo wątków z filmu będzie trwało nadal w wyobrażonych hipotezach, lecz nie wszystkie. Właściwie racja, puenta jest trywialna, bo mówi o znikomości każdego poszczególnego istnienia, każdego z nas. Przychodzimy, przechodzimy obok, znikamy i tak dalej, i tak dalej w  nieskończoność. To trwa dopóki możemy to jeszcze wiedzieć, potem już nas nie ma, a kołowrotek zdarzeń kręci się swoją prozą, swoim powtarzalnym rytmem.

 

Film jest bardzo dobry. I nie chodzi tu o różnorodną pracę kamery. Idzie o samo przedstawienie tej trywialności losów, świetne – często zbieżne dźwiękowo  – połączenia wątków. Chodzi o tę tę nicość, bezsens,  o ten brak, który pozostaje po seansie, w trakcie którego szukaliśmy na próżno znaczeń i nitek fabularnych. Na próżno. To nie ma znaczenia. Ale sam brak znaczenia jest tematem filmu. Warto sobie o nim przypomnieć. Może to osłabienie dominującej społecznościowo selfie-narcystycznej utopii o JA. No i Wenecja klaskała na stojąco! No i muzyka! Sam Skolimowski powiedział, że „11 minut” to poemat filmowy, a metafor się nie tłumaczy, je się czuje.

 

Autor: Paulina Urbańczyk