„Diabelski młyn” – podróż za jeden grzech

„Diabelski młyn” – podróż za jeden grzech

Holandia najczęściej kojarzy się z rozrywką. Gdy portretuje się ją w zachodniej popkulturze widzimy Coffee Shopy i dzielnice czerwonych latarni, rzadziej dzieła wielkich artystów. Samym Holendrom nie przeszkadza taki obraz, gdyż przynosi im pieniądze z turystyki. „Diabelski młyn” jest opowieścią o tym co się stanie, gdy skonfrontujemy obcych z różnych kontynentów z niderlandzkimi mitami.

Początek filmu składa się z kilku krótkich scenek stanowiących ekspozycje bohaterów. Poznajemy losy sześciu osób, które z różnych powodów znalazły się na życiowym zakręcie i w końcu trafiły do Holandii. Przez dziwny zbieg okoliczności wsiadają do tego samego turystycznego autobusu i oglądają miejscowe atrakcje. Niestety dla nich, ich pojazd ulega awarii, na dodatek w takim miejscu, gdzie wszystkie zdobycze techniki z ostatnich lat odmawiają posłuszeństwa. Dwójka bohaterów, Australijka Jennifer (Charlotte Beaumont) i Amerykanin Jackson (Ben Batt), postanawiają sprowadzić pomoc. Po chwili wraca tylko ta pierwsza, twierdząc że jej partner został zamordowany. Nikt jej jednak nie wierzy, z miejsca uznając ją za wariatkę.

 

Film niestety nie ma w sobie nic, co mogłoby sprawić widzowi jakąkolwiek frajdę [...]

 

To, co można było zrobić źle w tym filmie, udało się perfekcyjnie. Widz dostał kilkoro bohaterów, którzy – może za wyjątkiem Jennifer – wyłącznie irytują. By było śmieszniej, robią już to od początku filmu, kiedy więc wychodzą na jaw błędy, jakie popełnili w przeszłości zupełnie nas one nie obchodzą, podobnie jak i to, co się z nimi (bohaterami) stanie. Zaskakuje jak nielogiczne są ich zachowania. Przez cały film któryś z bohaterów musi co chwilę odłączać się od grupy, pomimo że za każdym razem kończy się to dla nich tak samo. Takie zachowania dwadzieścia lat po premierze pierwszej części „Krzyku” potrafią już tylko niesamowicie zirytować.

Pomiędzy bohaterami nie ma żadnej chemii, o którą chyba nietrudno, skoro wprowadza się osoby z różnych kontynentów, różnych kultur. Jedynie Takashi (Tanroh Ishida) próbuje jakoś odwołać się do japońskich tradycji, pozostałym musimy wierzyć na słowo, że są z miejsca, o którym mówią. Twórcy mogliby zrobić ciekawy dramat na temat odkupienia w Holandii i pokazać jak obcy czyta tę kulturę, jak bardzo ona na niego wpływa, lecz zdecydowali się na horror.

W tle pojawia się legenda o młynarzu i bramie do piekła, która miałaby się znajdować w Holandii, jednak jest to filmidło tak złe, że aż boję się sprawdzić czy ta legenda faktycznie funkcjonuje w kraju tulipanów, bo pewnie tylko zdenerwowałbym się w jaki sposób ją tu sponiewierano. Antagonista z „Diabelskiego młyna” nie zapisze się niczym w horrorowym światku.

Film niestety nie ma w sobie nic, co mogłoby sprawić widzowi jakąkolwiek frajdę – nawet sceny gore doprawione CGI są słabiutkie. Szkoda, po prostu szkoda, że kraj który dał nam Paula Verhoevena, jednego z największych artystów przemocy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, jest współcześnie reprezentowany przez takie coś.

 

Film obejrzany dzięki uprzejmości kina Multikino Gdańsk

__________________________________________________________________________________________________________________