„Do utraty sił” - będąc na szczycie

Będąc na szczycie, jedyna droga prowadzi w dół. Nie da się sięgnąć wyżej, stojąc twardo na nogach. Nie możemy sięgnąć gwiazd i być niepokonani przez wieki. Jest to dość oczywista, trochę bolesna prawda, ale czym prędzej zdamy sobie sprawę z jej prawdziwości, tym szybciej będziemy silniejsi i bardziej wytrwali. Jeśli przekonamy siebie, że nie jesteśmy niepokonani, że jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami, jak każdy inny i tylko strach przed porażką napędza naszą siłę – wtedy dopiero zmierzamy w kierunku gwiazd. Myślę, że taką właśnie drogę przebywa Billy Hope (Jake Gyllenhaal) w najnowszym filmie Antoine'a Fuqua.

 

Billy Hope jest zawodowym bokserem wagi półciężkiej. Od małego był wychowywany w sierocińcu, gdzie poznał dziewczynkę o imieniu Maureen (Rachel McAdams). Od tamtych lat są nierozłączni, a teraz małżeństwem, któremu urodziła się wspaniała córeczka Leila (Oona Laurence). Jednakże niespodziewana tragedia spowodowała, że Billy musi walczyć nie tylko na ringu, ale również w sądzie o prawa nad swoim dzieckiem, a przede wszystkim walczyć ze sobą, by stać się kimś lepszym.

 

Tym samym, Kurt Sutter („Synowie Anarchii"), początkujący na polu scenarzysty filmowego, wykorzystuje znany wszystkim motyw odkupienia. Winy bohatera ciążą na nim, powodują u niego depresję, pozbawiają go woli walki, jednakże małe światełko w tunelu, ukazujące uśmiech na twarzy córki, powoduje że musi się udźwignąć. Padnij, powstań – jak głosi hasło reklamowe Powerade. Sutter nie potrafił wykorzystać w pełni potencjału emocji sportowych. Film przez cały czas boryka się wykorzystaniem klisz, które powodują u widza uczucie "powtórki z rozrywki". Dla zagorzałego fana kina (teraz już nie trzeba być zagorzałym, ani fanem), który oglądał takie filmy jak „Rocky", „Wojownik", „Wyścig", „Fighter", wszystkie sytuacje pojawiające się w filmie mogą powiewać nudą, a efekt końcowy, tak bardzo pożądany climax, jest przewidywalny z samego początku. Mam również wrażenie, że 49-letni reżyser, Antoine Fuqua, gdzieś zatracił swoją zdolność do porywania widza. Jego wcześniejsze hity: „Dzień próby", „Łzy słońca", czy nawet „Król Artur" wyraźnie górują jakością nad „Olimpem w ogniu" i „Bez litości". Nie chcę tu jednak szufladkować Antoine'a, jako reżysera, który stracił animusz. Za wcześnie na to.

 

Skoro już całe swoje zmartwienie z siebie wyrzuciłem, czas zabrać się za plusy filmu. Mało kto podejrzewał, że dramat rodzinny będzie odgrywał tak wielką rolę w filmie sportowym, ale możemy być spokojni, bo bynajmniej nie jest to zmiana na gorsze. To co przydarzyło się Billy'emu Hope w trakcie seansu można z łatwością zapisać jako tragedię. Utrata domu, córki, żony – załamanie nerwowe gotowe. Fuqua wiele czasu ekranowego poświęca właśnie takim sytuacjom. Podróżom do agencji, rozmowom w barach, ewentualnie w siłowniach. Kiedy przychodzi czas zabrać się za walkę i pokazanie efektów wielotygodniowego treningu, nagle zaczyna brakować tej rozrzutności w rozszerzeniu wątku sportowego. Ale mniejsza z tym. Pisałem już o tym.

 

Dlaczego więc ten film jest taki dobry, a przede wszystkim ważny? Jeden człowiek – Jake Gyllenhaal. To dla jego osoby w głównej mierze oglądamy ten film i nie wychodzimy z seansu zawiedzeni. Jake po raz kolejny z rzędu (!) pokazał na co go stać. Widzieliśmy go przecież w „Donnie Darko", „Jarhead", „Tajemnicy Brokeback Mountain", „Bogach ulicy", „Labiryncie" i „Wolnym strzelcu". Widzicie? Dużo tego jest. Chłopak ma talent, trzeba to przyznać, a dzięki kolejnej wspaniałej roli możemy być pewni, że w życiu tego aktora nad jego głową nie wisi miecz Damoklesa, a pare statuetek. Gyllenhaal skupia wzrok widza w jednym punkcie, jest energiczny, acz miejscami rozładowany, a mamrotanie niczym Tom Hardy w Mad Max: Na drodze gniewu" jedynie poszerza nasze uczucie realizmu w jego postaci. Właśnie w tym momentach rozładowania Gyllenhaal ustępuje miejsca Forestowi Whitakerowi, nagrodzonego niegdyś Oscarem za rolę w „Ostatni król Szkocji". Grana przez niego postać, Tick Wills prowadzi siłownię, do której zapisuje się Billy Hope. Wills to rodzaj trenera, który dzięki wieloletniemu doświadczeniu na ringu, ale również w życiu, przejmuje się losem swoich podopiecznych, troszczy się o nich, ale niestety nie może uratować wszystkich. Jego moment skruchy zaczyna dominować ekran, jedynie potęgując nieśmiertelny motyw odkupienia.

 

Skoro wszyscy wiedzą do czego film zmierza od początkowych scen, jedyne co nam pozostaje to siedzieć wygodnie i oglądać spektakl, ale bez fajerwerków i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Nie mniej jednak, nasze uczucie względem głównego bohatera jest czyste i pozbawione wszelkich uprzedzeń, a to dzięki emocjonującej roli Jake'a Gyllenhaala. Jeżeli chcecie odchaczyć sobie jakiś oscarowy film już teraz, to możecie spokojnie sięgnąć po „Do utraty sił", ponieważ nominacje dla Jake'a i Foresta wiszą w powietrzu.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚĆI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Maciej Cichosz