Do widzenia, do „Krainy jutra”

Odbębnijmy streszczenie w dosłownie kilku słowach: fabuła kręci się wokół magicznego znaczka, który przenosi bohaterów do Krainy jutra. Reszta jest właściwie nie tyle nieistotna, co dosyć przewidywalna: żeby nie było tak łatwo i bohaterowie nie odkryli natychmiast tajemnicy wspomnianego guzika, po drodze czyhać będzie oczywiście multum takich czy innych przeszkód.

 

Reżyser Brad Bird bawi się filmowymi cliche. Najlepiej to wyszło, gdy archetyp szalonego naukowca pracującego bez wytchnienia nad kolejnym wynalazkiem wcielono w ambitnego kilkulatka Franka Walkera (Thomas Robinson). Skonstruowany przez niego plecak pozwalający na latanie jest oczywiście większy od samego konstruktora. W końcu dziwnym trafem spotyka on na swej drodze lalkowate i z lekka nawiedzone dziewczę Athenę (Raffey Cassidy) – z okropnie mocnym akcentem rodem z Wielkiej Brytanii aniżeli Krainy jutra – w swej dziwaczności ustępującej tylko groteskowo szczerzącym się robotom.

 

Szastając etykietami, można byłoby nazwać „Krainę jutra” typowym kinem widowiskowym. Przypomina bowiem hollywoodzkie wydmuszki pozbawione ciekawszego dna. Seans kończy spodziewanym – bo „humanistycznym” i marzycielskim – morałem, choć de facto wcześniej zdążył zapewnić nieco przyjemnej rozrywki na przyzwoitym poziomie. Niestety niezwykle ulotnej dla pamięci widza.

 

„Kraina jutra” to postmatrixowy obraz na granicy kina familijnego. Sentymentalna, a tym samym i wtórna podróż do Kina Nowej Przygody szczęśliwie została zrealizowana bez przesadnej spiny i ogłady, a za to utrzymany w aurze tajemnicy (zauważyć też można nawiązania do „Brazil” Terry’ego Gilliama). Zapamiętamy ją co najwyżej za dobre kreacje wiarygodnego George’a Clooneya i niezawodnego Hugh Laurie (który po zrzuceniu maski doktora House’a oraz długim okresie niebytu od czasu „Stuarta Malutkiego” wrócił do kina dla młodszej widowni). Resztę do jutra się zapomni.

 

FILM OBEJRZENY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA W GDAŃSKU.

 

Autor: Filip Cwojdziński