„Doktor Strange” - magia kina

„Doktor Strange” - magia kina

Nastolatek ugryziony przez pająka, bogacz w żelaznej zbroi, nordycki bóg czy naukowiec zieleniejący z nerwów. To zaledwie maleńka część postaci pojawiających się w filmach największego wydawcy komiksów na świecie. Wciąż brakowało jednak filmu  o jednym z najpotężniejszych bohaterów marvelowskiego uniwersum, Doktorze Strange'u.

 

Doktor Stephen Strange to wybitny neurochirurg, który z pomocą swych pewnych dłoni i wyćwiczonego skupienia czyni cuda na operowanych pacjentach. Arogancki i pełen pychy bohater odgrywany przez Benedicta Cumberbatcha bliźniaczo przypomina inną postać z dorobku aktora. Cumberbatch nie sili się na różnorodność i wciąż jest postacią, dzięki której zdobył rozgłos, czyli serialowym Sherlockiem Holmesem. Cięty język, chwalenie się swą wiedzą i okazywanie swojej wyższości nad innymi, wszystko to w wykonaniu Brytyjczyka już widzieliśmy. Punktem zwrotnym dla Strange'a okazuje się dramatyczny wypadek samochodowy, w którym najbardziej cierpią jego dłonie, najcenniejsze dla uznanego chirurga. Załamany, mający już nigdy nie odzyskać pełnej władzy w dłoniach doktor Strange postanawia skorzystać z ostatniej deski ratunku, czyli leczenia ciała za pomocą mistycznych sztuk wzmacniania ducha. Tym sposobem doktor trafia do Nepalu, do świątyni Starożytnej (Tilda Swinton).

 

Tempo filmu rozkręca się bardzo wolno, oglądamy karierę cenionego neurochirurga, konsekwencje wypadku i podróż do świątyni w Nepalu, gdzie doktor realista musi skonfrontować swe poglądy na temat otaczającego go świata z mistyczną wiedzą Starożytnej. Twórcy całkiem zręcznie przeplatają sceny dramatyczne z delikatną dawką humoru. Kiedy Strange daje się przekonać Starożytnej i zaczyna szkolenie mające na celu wzmocnienie  wiary i ducha, akcja przyspiesza i niczym na rollercoasterze zaczyna pędzić na złamanie karku. Od tego właśnie momentu wydarzenia dzieją się tak szybko, że najdłuższy, prawie dwugodzinny film w dorobku Marvela w ogóle się nie dłuży. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że czas ten minął niespodziewanie szybko.

 

„Doktor Strange” to zdecydowanie najbardziej efektowny film w dotychczasowym dorobku Marvela i prawdziwie magiczne widowisko, które warto obejrzeć w kinie na seansie w 3D, nawet jeśli na co dzień jest się wrogiem seansów w trójwymiarze.

 

Czas. Jeśli już o nim mowa, to ma on ogromne znaczenie w historii o doktorze Strange'u. Niezwykle inteligentny doktor pod okiem Starożytnej poznaje tajniki mistycznych mocy. Jest on jednak ambitnym i niesfornym uczniem. Bez zgody potężniejszych członków świątyni korzysta z bogatych zbiorów biblioteki i na własną rękę zgłębia tajniki magicznych mocy. Wpada też w posiadanie magicznego przedmiotu, dzięki któremu zyskał miano jednej z najpotężniejszych istot komiksowego uniwersum Marvela, czyli Oko Agamotto. Artefakt ten zapewnia swemu właścicielowi moc władania czasem. I tutaj docieramy do  największej zalety „Doktora Strange'a”, warstwy audiowizualnej. Władający mistycznymi mocami uczniowie Przedwiecznej potrafią zadziwić widzów w kinie swymi zdolnościami. Zakrzywianie przestrzeni, tworzenie lustrzanej rzeczywistości, wykręcanie ulic i budynków, wyczarowywanie migoczących ostrz i świetlistych osłon za pomocą ruchu rąk robi wrażenie. Feeria barw na kinowym ekranie połączona z efektownymi sztukami walki sprawia, że sceny walki ogląda się z przyjemnością. Dodatkowo wspomniane wcześniej zakrzywianie przestrzeni przywodzące na myśl senne sceny miejskie z „Incepcji” ukazują kunszt marvelowskich speców od efektów specjalnych. Miłośnicy kinowego 3D będą zachwyceni!

 

Spośród innych władających magią postaci występujących na ekranie, wśród których wymienić należy Przedwieczną, towarzyszącego Strange'owi ucznia Starożytnej, Mordo (Chiwetel Ejiofor) czy antagonistę Kaeciliusa (Mads Mikkelsen), Strange'a wyróżniają od nich znane z kart komiksu rekwizyty: wspomniane wcześniej Oko Agamotto pozwalające mu na manipulowanie czasem (świetna wizualnie scena z kompletnym zatrzymaniem czasu) oraz posiadająca własną wolę magiczna peleryna, z którą związana jest większość zabawnych gagów w filmie.

 

Z bólem serca należy zwrócić uwagę na największy mankament każdego filmu Marvela, czyli czarny charakter. Tym razem pojawia się dwóch złych, z czego jeden to zapowiadany przez twórców Kaecilius w wykonaniu świetnego Madsa Mikkelsena, który nawet nie miał czasu  się wykazać. Tożsamości drugiego nie będę zdradzał, ale wygląda... dziwnie i jak szybko się pojawia, tak równie szybko znika z ekranu.

 

Po kilku z rzędu filmach, w których superbohaterowie łączyli siły i walczyli w grupie, przygody samego tylko Doktora Strange'a, który na dodatek walczy w nietypowy sposób, bo nie tylko za pomocą energetycznych biczów, ale także poza własnym ciałem i w innych wymiarach jest miłą odmianą dla widza. Film pomimo kilku naprawdę zabawnych  momentów nie jest tak nastawiony na komediowość jak na przykład „Ant-Man”. Wizerunek Benedicta Cumberbatcha idealnie pasuje do stworzonego przez Stana Lee i Steve'a Ditko image'u komiksowego Strange'a. Nawet mimo niezbyt wyrazistych antagonistów film ogląda się jednym tchem. Wszystko to za sprawą niesamowitych efektów i zapierających dech zabaw czasem i przestrzenią. „Doktor Strange” to zdecydowanie najbardziej efektowny film w dotychczasowym dorobku Marvela i prawdziwie magiczne widowisko, które warto obejrzeć w kinie na seansie w 3D, nawet jeśli na co dzień jest się wrogiem seansów w trójwymiarze.

_____________________________________________________________________________________________________________________________