„Drzewo życia” – poezja

„Drzewo życia” – poezja

Zakonnice mówiły nam, że przez życie wiodą dwie ścieżki. Ścieżka Natury. I ścieżka Łaski. Musisz wybrać, którą chcesz podążyć. Łaska nie dąży do samozadowolenia. Z pokorą znosi obrazy, bycie zapomnianą, nielubianą. Znosi obelgi i krzywdy. Natura dąży tylko do samozadowolenia. Zmusza też innych, by ją zadowalano. Lubi nad nimi panować. Lubi stawiać na swoim. Znajduje powody do bycia nieszczęśliwą, podczas gdy dookoła niej promienieje cały świat. A miłość uśmiecha się przez wszystko. Mówiły nam, że kto pokocha ścieżkę Łaski nigdy źle nie skończy. Będę Ci wierna. Cokolwiek się stanie.* [przy czytaniu recenzji zachęcam do słuchania utworu znajdującego się pod zwiastunem u dołu strony – przyp. autora]

 

Swoją przygodę z filmem dzielę na dwa okresy: przed „Drzewem życia” i po „Drzewie życia”. Sama idea dzielenia czasu na okresy, etapy musi być spowodowana jakimś wydarzeniem. Nie byle jakim. Wydarzeniem znaczącym dla życia osoby, rodziny, świata. Dzielimy czas na ery przed Chrystusem i po Chrystusie; dzielimy świat na epoki kamienia, brązu; dzielimy historię kina na tą przed „Śpiewakiem z jazzbandu” i po; życie dzielimy na narodziny i śmierć. Owe wydarzenie musi być zarówno końcem, jak i początkiem. Musiało coś zmienić. Zmienić granice, kształt, osobowość, światopogląd. To wydarzenie kształtuje nową rzeczywistość, w której żyjemy. Niektóre zmiany widać gołym okiem, a inne przemykają cicho i niezauważenie pod naszym nosem. Tylko od nas zależy, czy je zauważymy. Zależy od tego, jak się zmieniliśmy jako istota ludzka. Jakimi ścieżkami podążyliśmy, jakich wyborów dokonaliśmy. Jeśli wybraliśmy źle, to zmian nie zauważymy. Jeśli wybraliśmy dobrze, to czeka nas nowe życie.

 

Swoją przygodę z filmem dzielę na dwa okresy. Przed „Drzewem życia” i po „Drzewie życia”.

 

Pamiętam czasy, kiedy jedynymi wartościami w filmie były dla mnie akcja i momenty zadziwienia, ale także elementy, które potrafiły wycisnąć ze mnie łzy, bądź dreszcze. Nie byłem wcześniej wystawiony przez film na próbę. Większość filmów chce nami potrząsnąć, zmieszać, ale mimo wszystko zostawić nas w tej samej postaci. Ta reguła nie dotyczy „Drzewa życia”. Ten film zmusił mnie do poszukiwania głębszego przesłania wynikającego z seansu; próby nawiązania kontaktu z widzem w sposób niewymówiony, a wciąż obecny; wskazówek, mówiących mi, że ów film nie został stworzony tylko dla zaspokojenia głodnych pieniędzy finansistów, a stworzony dla ludzi oczekujących od kina prawdy, lekcji i czegoś więcej niż tylko rozrywki.

 

Blisko rok temu na łamach Filmowo został opublikowany mój trzyczęściowy tekst o filozofii Terrence’a Malicka. Napisałem w nim o tym, kim on tak na prawdę jest, skąd pochodzi i co go spotkało. Napisałem o tym, że jego korzenie sięgają asyryjskich chrześcijan, jego brat Larry zmarł w młodym wieku, oraz o tym, że Terrence skończył studia filozoficzne z wyróżnieniem i wykładał na uniwersytecie w swojej dziedzinie nauki. Jego wcześniejsze filmy („Niebiańskie dni”, „Cienka czerwona linia”) już odznaczały się bardzo filozoficznym podejściem, ale to właśnie w „Drzewie życia” reżyser spróbował rozliczyć się z przeszłością swoją, jak i całego świata.

 

Film rozpoczyna się ciszą i cytatem z Biblii:

 

Gdzieś był, gdy zakładałem Ziemię?[…]

ku uciesze porannych gwiazd,

ku radości wszystkich synów Bożych?

Hi 38,4:7**

 

Wtem, z ciemności wyłania się płomień. Jarzy się czerwienią i błękitem, a spoza kadru słyszymy modlitwę mężczyzny: Brat. Matka. To oni doprowadzili mnie do Twych wrót.

 

Już pierwsze sceny „Drzewa życia” zwiastują co nasz czeka przez następne dwie godziny. Film koncentruje się wokół rodziny O’Brian, a rozpoczyna się wydarzeniem, które potrafi zmienić każdego człowieka: śmierć bliskiego członka rodziny - brata, syna. Matka (Jessica Chastain) aż ryczy z bólu i żałości, przez opuchnięte od płaczu oczy widać błądzący po horyzoncie wzrok, a z ust wydostają się jedynie słowa rezygnacji: Chcę umrzeć i być przy nim. Ojciec (Brad Pitt) na wieść o śmierci syna nie dowierza własnym uszom. Stoi przy budce telefonicznej i wpatruje się w startujący samolot. Po pogrzebie mówi do żony: Nie zdążyłem mu powiedzieć, jak bardzo mi było przykro. Najstarszy syn (Sean Penn), Jack, dwadzieścia lat później wspomina swojego brata jako prawego i życzliwego człowieka. Zmarł, mając 19 lat.

 

Film Malicka składa się z przeżyć każdego członka rodziny, zarówno w teraźniejszości, jak i w przeszłości. Główną osią fabularną jest dzieciństwo trzech chłopców O’Brian: Jacka (Hunter McCracken), Steve’a (Tye Sheridan) oraz tego, którego spotkał zły koniec R.L. (Laramie Eppler). Widzimy rodzinę w całości, w momentach radości, złości, sukcesów, upokorzeń i strachu. Poznajemy jacy byli dla swoich dzieci ich rodzice. Surowy ojciec, który każe się do siebie zwracać per pan, oraz dobroduszna i pełna ciepła matka (wybitni w swoich rolach Pitt i Chastain). Poznajemy jacy byli synowie w stosunku do swoich rodziców i rówieśników: posłuszni, rozbrykani, a nawet szaleni. Dzieciństwo tak właśnie wygląda. Wszystko to podane jest w dość niecodziennej formie. Film przybiera kształt witrażu - zlepku scen, urywków z życia rodziny, niczym ze sobą nie powiązanych na pierwszy rzut oka. Dlatego też sprawia wrażenie pourywanego, choć wciąż płynnego. „Drzewu życia” bliżej do ekranizacji strumienia świadomości – błądzącego gdzieś w oddali umysłu człowieka, który za wszelką cenę chce zadośćuczynić, odpokutować za dawne winy i zaznać spokoju. Dużo w filmie elementów autobiograficznych Malicka, poczynając od śmierci brata, ale wciąż, jest on daleki od bycia autobiograficznym. To historia rodziny, jak każda inna, być może dlatego jest ona tak bliska każdemu.

 

„Drzewo życia” cechuje nadzwyczajna śmiałość i pewność siebie, jeśli chodzi o to, co chce sobą przekazać, podobnie jak „2001: Odyseję kosmiczną” Stanleya Kubricka. Mnóstwo w nim symboli, pytań retorycznych oraz modlitw. Choć pourywane, to sceny nakręcone przez Malicka we współpracy z genialnym Emmanuelem Lubezkim opowiadają jedną historię. Każdy gest, ruch, każdy grymas na twarzy jest idealnie uchwycony oraz ujęty w świetle. Przypadkowe wydarzenia, spotkania, rozmowy i zabawy przypominają nam nasze dzieciństwo oraz sposób, w jaki je wspominamy. Momenty i całe sekwencje, niczym liście i gałęzie, które tworzą jedną solidną strukturę - drzewo, osobę.

 

Któregoś dnia wszyscy upadniemy na kolana i załkamy, i zrozumiemy to – wszystko.

 

Film jest również znany przez jedną, dość kontrowersyjną scenę, w której to Malick, przerywając zgorzkniałą modlitwę matki, ukazuje akt stworzenia wszechświata. Z ciemności światło, ogień; z ognia kolory i fale wyrzucone w czarną przestrzeń. Fale mieszają się, rozdrabniają, zaczynają tworzyć układy planet, gwiazdozbiory, galaktyki. Wszystko to przy akompaniamencie utworu „Lacrimosa” polskiego kompozytora Zbigniewa Preisnera. Na pytanie matki: Kim dla Ciebie jesteśmy? zamiast odpowiedzi słyszymy jeszcze potężniejsze bicie muzyki, a na ekranie pojawia się galaktyka pełna drobnego pyłku zwanego gwiazdami. Jednym z elementów dlaczego owa scena jest tak słynna, jest jej twórca. Malick po pomoc zwrócił się do Douglasa Trumbulla, specjalisty od efektów specjalnych, który w swoim portfolio ma takie filmy jak: właśnie „2001: Odyseja kosmiczna”, „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” oraz „Łowca androidów”. Trumbull, by wiernie oddać kosmiczną skalę stworzenia wszechświata, użył farb oraz reakcji chemicznych ujętych przez kamerę na szalce Petriego. Efekt jest oszałamiający. Po tej scenie następuje blisko trzynastominutowa sekwencja opowiadająca o początku życia na Ziemi, łącznie z zagładą dinozaurów. Przerwanie filmu w połowie, by ukazać akt stworzenia wymaga odwagi, ale również wiary w swój projekt. Malick wiedział, że „Drzewo życia” nie zostanie zrozumiane przez wszystkich, ale dla niego nie miało to żadnego znaczenia. Najważniejsze było osiągnięcie spokoju oraz harmonii, która wyłaniałaby się z ekranu. I nie znam filmu, który zrobił to lepiej.

 

Podczas gdy jedne filmy potrafią zmienić opinię widza na jakiś temat, „Drzewo życia” zmieniło moją osobowość. Stałem się bardziej uważny jeśli chodzi o moje relacje z ludzi, ale przede wszystkim, kiedy zacząłem obcować z naturą. Szumy liści w koronach drzew; śpiew ptaków; spojrzenia zwierząt na smyczy oraz tych biegających wolno; padający na nas deszcz, który dla jednych jest kaprysem pogody, a dla innych okazją na zmycie brudów codziennego świata; ale przede wszystkim promienie słońca, które nasi przodkowie czcili od zarania dziejów – zmieniające każdego człowieka w jego bardziej przyjazną i pogodną wersję. „Drzewo życia” Terrence’a Malicka to jego największe arcydzieło, film składający się z wielu warstw; przemawiający do nas pięknem i bólem, abyśmy i my odnaleźli piękno oraz pogodzili się z cierpieniem. Swego czasu przeczytałem stwierdzenie, że Malick nie tworzy filmów, ale buduje całe katedry. Nie ma cienia wątpliwości, że Drzewo życia” to jego najpiękniejsza konstrukcja.

 

Chciałem być kochany za to, jaki byłem; „Ważny człowiek”. Jestem niczym. Spójrz – na piękno dookoła nas. Drzewa. Ptaki. Zhańbiłem to wszystko i nie zauważyłem chwały. Głupiec.

 

Swoją przygodę z filmem dzielę na dwa okresy. Przed „Drzewem życia” i po.

 

*Wszystkie cytaty z filmu przetłumaczone przez autora.

** Fragment Księgi Hioba w przekładzie Biblii Tysiąclecia.

________________________________________________________________________________________________________________________________________________________