„Dziewczyna z portretu” – oswajania „innego” początki

Oglądając film Toma Hoopera, można zaobserwować zmiany, jakie powoli zachodzą w kinie zza oceanu. Staje się ono coraz odważniejsze, a twórcy zaczynają poruszać tematy tabu – co wcześniej były domeną europejskiego kina. Wydaje się, że została w nim przekroczona pewna granica – zarówno pod kątem fabularnym (tematyka genderowa), jak i wizualnym (ukazywania nagości w kinie). Do pełnego wyzwolenia amerykańskiego kina spod schematu i pruderii jest jednak jeszcze długa droga.

 

Łatwo dostrzec, że zapanowała ostatnio w kinie moda na wątki genderowe, choć do tej pory objawiała się ona raczej w europejskich, ewentualnie kanadyjskich produkcjach – w szczególności u Pedro Almodovara („Skóra w której żyje”),  Xaviera Dolana („Na zawsze Laurence”) i Francois Ozona. Analizując „Dziewczynę z portretu” nie sposób nie zestawić jej z zeszłoroczną produkcją ostatniego z wymienionych twórców: „Nową dziewczyną”. Oba filmy różni przede wszystkim geneza scenariusza. Pierwszy z nich jest inspirowany autentyczną historią małżeństwa malarzy sprzed drugiej wojny światowej – Einara oraz Gerdy Wegener, które było wówczas znane i cenione na europejskich salonach. Einar (który jako kobieta przybrał imię Lilli Elbe) był pierwszą osobą, u której przeprowadzono operację zmiany płci. „Nowa dziewczyna” jest zaś luźno oparta na dokumencie „Crossdresser” na temat transwestytów autorstwa Chantal Poupaud. Każdy z obrazów został też zrealizowany w zupełnie innej konwencji. Film Ozona to oniryczna i autorska opowieść o fascynacji kobiecością, która przybiera postać identyfikacji z przeciwną płcią, zaś dzieło Hoopera to klasyczny dramat o kobiecie uwięzionej w ciele mężczyzny. O ile zatem „Nowa dziewczyna” jest obrazem na tyle subtelnym i niedosłownym, że całą historię można wziąć w nawias i potraktować jako żart reżysera, o tyle „Dziewczyna z portretu” jest do bólu realistyczna, a przez to bardziej przejmująca. Jest to również historia o wiele prostsza i raczej jednowymiarowa z powodu uwięzienia jej w sztywnych gatunkowych ramach.

 

Jednakowoż muszę niechętnie przyznać, że wadą obrazu Hoopera jest jego przewidywalność, bo od pierwszej sceny łatwo odgadnąć dalszy przebieg fabuły. Są też momenty, w których niebezpiecznie ociera się ona o granicę kiczu – w szczególności sama końcówka zdaje się być skopiowana z typowego amerykańskiego melodramatu. Zapewne film miał być w założeniu pewnym kompromisem pomiędzy ambitnym, transgresyjnym kinem europejskim, a amerykańskim wyciskaczem łez. Reżyser nie oparł się zatem pokusie (a może odgórnej sugestii) umieszczenia w nim kilku sztampowych, ckliwych scen.

 

Trzeba jednak przyznać, iż „Dziewczyna z portretu” – mimo wielu wad – z magnetyczną siłą przyciąga nas do ekranu i potrafi wzruszyć. Szczególna w tym zasługa duetu Redmayne & Vikander, bowiem w schematycznym scenariuszu znalazło się kilka intymnych scen, które wymykają się prostej interpretacji – jak ta, gdy Einar przegląda się w lustrze i w jego wnętrzu dochodzi do freudowskiej identyfikacji, czy scena naświetlania bohatera laserami, aby go wyleczyć ze „wstydliwej przypadłości”.

 

Jest w „Dziewczynie z portretu” jeden świetny dialog. Einar zwraca się do kolejnego lekarza ze swoim problemem, wygłaszając następujące słowa: „Panie doktorze, ja wierzę, że jestem w środku kobietą”. Na to jego żona Gerda odpowiada: „Ja też w to wierzę”. Najlepsze w filmie Hoopera jest właśnie to, że my również wierzymy głównemu bohaterowi. Kreacja Eddiego Redmayne’a jest bowiem na tyle autentyczna i przejmująca, że stajemy się pełnoprawnymi uczestnikami dramatu bohatera i odczuwamy niemalże fizyczny ból, patrząc na jego wewnętrzne zmagania. Ogromna w tym zasługa aktora, który swoją plastycznością i wrażliwością bije na głowę większość młodych hollywoodzkich aktorów. Redmayne otrzymał już w zeszłym roku Oscara za „Teorię wszystkiego”, a swą tegoroczną kreacją tylko udowodnia, że na wyróżnienia w pełni zasługuje. Zresztą w niczym mu nie ustępuje zjawiskowa Alicia Vikander, która z wyglądu przypomina anioła, ale po raz kolejny gra bardzo silną osobowość („Ex mahina”, „Kochanek królowej”).

 

Małżeństwo Wegenerów jest jedną z najbardziej zjawiskowych i magnetycznych par, jaką dane było mi zobaczyć w kinie. Czuć bowiem pomiędzy nimi silną, ekranową chemię. „Dziewczyna z portretu” to jednak o wiele więcej niż kino genderowe. To przepiękna, uniwersalna opowieść o pokrewieństwie dusz oraz miłości, która istnieje niezależnie od wyglądu lub płci i nie zna żadnych granic. Gerda i Einar nieustannie pomagają sobie nawzajem: dzięki Einarowi Gerda staje się znaną i cenioną artystką, zaś Einar zawdzięcza Gerdzie swoje wyzwolenie i otrzymuje dzięki niej szansę na nowe życie. Zarazem jest to także film o samotności i wyobcowaniu. Dramat bohatera jest tym większy, że rozgrywa się przed druga wojną światową, czyli w czasach, gdy nie istniała żadna tolerancja dla odmienności seksualnych, a osoby takie jak Einar były spychane na margines społeczeństwa.

 

„Dziewczyna z portretu” uczy tolerancji i otwiera na inność, lecz czyni to w sposób subtelny i nienachalny, nie posługując się szantażem emocjonalnym. Obawiam się jednak, że widownia nie jest jeszcze przygotowana na właściwy odbiór tego typu filmów, a proces oswajania skomplikowanej tematyki transseksualizmu będzie trwał jeszcze długo – dobrze jednak, że ktoś go wreszcie rozpoczął.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz