„Ekipa” – chłopacy z Queens wrócili

Vincent, Eric, Turtle, Drama, Ari – te imiona zapewne nic nie mówią większości światowej widowni. Kiedy w 2013 pojawiły się wstępne informacje o planowanym filmie z udziałem tych postaci, gros osób z pewnością wzruszyło tylko ramionami i przescrollowało dalej newsy. Niektórych mogły zaintrygować slogany o rzekomym wielkim powrocie i z ciekawości zajrzeć głębiej w artykuł i przeczytać, iż owa piątka bohaterów pojawiła się wcześniej w ośmiosezonowym serialu od HBO, pod nazwą „Ekipa”. Dla mnie, fana serialu, informacja ta spadła niczym manna z nieba i na kontynuację kariery Vincenta Chase'a czekałem ze zniecierpliwieniem.

 

Fabuła filmu z 2015 roku rozgrywa się mniej więcej na tych samych zasadach co fabuła serialowa, a przede wszystkim jest jej kontynuacją. Vincent Chase (Adrian Grenier) po ogromnym sukcesie stał się rozpoznawalny w całym Hollywood i w rozmowie ze swoim agentem, Ari Goldem (Jeremy Piven), decyduje się na reżyserię nowego filmu, w którym ma być również odtwórcą głównej roli. Tak zaczyna się, z powrotem, cała machina produkcyjnego chaosu: zbieranie sponsorów, problemy z aktorami, papparazi, alkohol i wielkie imprezy.

 

Bo o to głównie w „Ekipie” chodzi – piątka przyjaciół w wielkim świecie Hollywood, próbującym żyć w pełni, korzystając ze swoich przywilejów, a przede wszystkim pieniędzy. Jednakże, główna korzyść gwiazdorstwa zawodzi. Film „Ekipa” nadaje na tych samych falach co jego serialowa wersja, przez co zmuszeni jesteśmy oglądać mnogość (dosłownie, dziesiątki) występów cameoMark Wahlberg, Emily Ratajkowski, Liam Neeson, Jessica Alba, Armie Hammer, Thierry Henry, T.I., Jon Favreau i wiele, wiele innych, nie wspominając już o stałej obsadzie serialu w postaci gwiazd grających samych siebie, jak Gary Busey. Cała ta mieszanka, przypominająca dwugodzinną finałową sekwencję serii "Legenda telewizji", może spowodować u widza dwie rzeczy: albo zawroty głowy, albo opuszczoną szczękę z wrażenia. Niezaznajomiony z realiami serialu widz, może nie zrozumieć niektórych występów, bądź też słownych utarczek pomiędzy bohaterami, jak obraźliwe słowa Rondy Rousey w kierunku Turtle (Jerry Ferrara): "czy ty nie byłeś przypadkiem gruby?".

 

Jednakże, problem z rozpoznaniem takich chwytów jest dość powszechny w dzisiejszym kinie, szczególnie w kwestii MCU – filmowego uniwersum Marvela. Dlatego też, „Ekipa” skierowana jest przede wszystkim w kierunku fanów serialu, jego zagorzałym widzom, którzy będą potrafili cieszyć się każdą sceną, każdym występem, każdym wybuchem złości Ariego. Ja jestem jedną z tych osób, i choć żarty czasami zrównują się poziomem z tymi z "Teda 2", nie mogłem wytrzymać ze śmiechu, a przede wszystkim nie mogłem zmyć z twarzy uśmiechu przez cały film.

 

Niestety, nie zawsze jest kolorowo, jestem tego w pełni świadomy, i szczerze mówiąc, zawiedziony, poziomem scenariusza autorstwa Douga Ellina, twórcy serialu. Jego twór został umniejszony do prezentacji wszystkich znamienitych momentów z ośmiu sezonów serialu i umieszczenia tego w, niespełna, dwugodzinnym filmie. Całość wydaje się chaotyczna, poprzerywana oraz robiona na siłę. Pomijając już reakcje niezaznajomionych widzów, z pewnością mogę powiedzieć, że otrzymaliśmy dwa finałowe odcinki dziewiątego sezonu w jednym filmie i, choć raczy to fanów, zawodzi wielkie kinowe oczekiwania. Kompletnie niewykorzystany wydaję się również pomysł ewentualnego globalnego sukcesu filmu Vincenta Chase'a – ową sytuację poznajemy zaledwie w dwóch, krótkich scenach pod koniec filmu, dzięki czemu cała przygoda bohaterów zostaje zamknięta w sposób brutalny i daleki od piękna z bajki. Jako fan serialu liczyłem na wzruszające pożegnanie, rodem z "Szybkich i wściekłych 7". Doug Ellin nie dostarczył mi nawet tego, nie licząc ostatniego zdjęcia.

 

Mimo wszystko, jest to ekranizacja zgodna z duchem serialu i wymagań współczesnego filmu o gwiazdach – szybkie samochody, piękne kobiety i charyzmatyczne postacie. I choć brakuje mu świeżego, oryginalnego wydźwięku to z pewnością mogę go polecić fanom serialu, a ludziom którzy nie oglądali serialu...  polecam obejrzeć serial. Dla mnie, historia Vincenta Chase'a zakończyła się, jestem nasycony, a mój duch jest w stanie spokoju. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak życzyć chłopakom z Queens upragnionego Oscara.

 

Autor: Maciej Cichosz