Zosia, główna bohaterka filmu, jest głupia. Dowiadujemy się tego już na początku, kiedy podczas burzy zamiast się schować, na co ma mnóstwo czasu, stoi bez sensu w centrum otwartej przestrzeni i… uderza w nią piorun. To nie żart. Nie dość, że dziewczyna wychodzi z tego prawie bez szwanku, bo przecież film potrzebuje postaci wiodącej, to po nieuzasadnionej ucieczce ze szpitala nakrywa swojego narzeczonego z inną kobietą. Bo przecież jasne, dlaczego nie.
Wkrótce Zosia kontempluje swój samotny los – nigdy nie była z nikim dłużej niż dwa lata, nie chce być starą panną jak ciotka, a na dodatek znienawidzona koleżanka z klasy licealnej właśnie zamierza wyjść za mąż i wypomina jej studniówkowy zakład. Wszystko to inspiruje ją do odwiedzenia kolejnych swoich byłych, żeby przekonać się, co z nią jest nie tak.
Nie oczekiwałem kolejnych „Broken Flowers”, ale spójnie poprowadzona opowieść byłaby miłą niespodzianką. Tymczasem nigdy nie dowiadujemy się, dlaczego Zosia utrzymuje relacje z kimś, kogo tak wyraźnie nie znosi, podczas gdy w rzeczywistości bardzo ciężko utrzymać nawet najgłębsze licealne przyjaźnie. Nie orientujemy się, dlaczego jej wierna przyjaciółka konspiruje za jej plecami. I wreszcie ciągle zastanawiamy się, jak to możliwe, że Zosia przeżyła spotkanie z piorunem. Oczywiście poza tym, żeby coś się działo.
Odwiedziny kolejnych byłych sztucznie zapełniają ekran znanymi nazwiskami, z których każde dostaje do zagrania jedną lub dwie sceny. Nasza heroina z reguły ucieka z tych spotkań, symbolicznie odcinając sznurki przewiązane na jej nadgarstku. Jednego z dawnych partnerów zostawiła „15 lat temu”, a więc kiedy oboje mieli niecałe 15 lat, a ten najwyraźniej wciąż nie może się pozbierać. Trudno dociec, dlaczego z drugim idzie do łóżka, by za chwilę zostawić. Właściwie nie rozumiem żadnej z jej decyzji, a w efekcie nie interesuje mnie jej podróż.
Z projekcji wyniosłem jednak kilka pozytywów. Zbudowała mnie przyjemna ścieżka dźwiękowa (z może dwoma wyjątkami) i świetna jak zawsze Joanna Kulig, która tradycyjnie musi na ekranie zaśpiewać – robiła to nawet w „Sponsoringu”, między jednym a drugim strumieniem moczu w ustach – ale w tym wypadku brzmi lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jej „Czas nas uczy pogody” i piosenka zawarta w zwiastunie, dzięki której w ogóle wybrałem się na ten film, jako jedyne sprawiły, że nie żałowałem wyjścia z domu. To jednak wciąż zdecydowanie za mało. Już widzę te 200 tysięcy widzów wkurzonych, że tak frajersko dali się skusić przez potężną machinę promocyjną i wybrali się w Walentynki na mało śmieszny film, który nawet nie był szczególnie romantyczny, bo ostatecznie, jak w tytule, facet okazuje się bardzo (nie)potrzebny.
Autor: Jakub Neumann