„Fantastyczna czwórka” – inny wymiar porażki

Każdy fan komiksowych ekranizacji miał nadzieję, że po tak wielkim sukcesie uniwersum Marvela oraz zadowalających części „Niesamowitego Spider-Mana” i Fantastyczna czwórka” w końcu doczeka się godnej adaptacji. Kiedy w internecie zaczęły krążyć informacje o obsadzeniu w rolach głównych takich gwiazd młodego pokolenia jak Miles Teller, Kate Mara, czy Jamie Bell, większość z nas już zaczęła się nerwowo kręcić na stołkach. Ale nadszedł dzień premiery i cały czar prysł, entuzjazm uleciał w powietrzu i przeteleportował się do innego wymiaru, do którego nie mamy dostępu.

 

„Fantastyczna czwórka” Josha Tranka rozpoczyna się dosć niewinnie – od chłopięcych lat Reeda Richardsa (później Miles Teller) i Bena Grimma (później Jamie Bell). Ich przyjaźń zostaje zapoczątkowana w dość niecodzienny sposób, podczas próby teleportacji zabawkowego samochodziku. Doświadczenie udaje się, a w miejsce zabawki pojawia się mała kupka gruzu. Na twarzy młodego Bena maluje się lekkie zdziwienie i od tego momentu wiemy, że ci dwaj będą kumplami do końca życia. Nagle akcja przeskakuje o siedem lat, do momentu w którym każdy z nich ma po 19-20 lat. Na konkursie naukowym prezentują swój udoskonalony projekt, teraz pozwalający obiektowi wrócić z powrotem do miejsca początkowego. Podczas prezentacji wyzwolona energia jest tak duża, że niszczy ona szklaną tablicę kosza, a nienawistny nauczyciel dyskwalifikuje Richardsa i Grimma z konkursu. Ale, takim sposobem przyciągają uwagę przebywającego na miejscu doktora Franklina Storma (Reg E.Cathey), naukowca z firmy Baxter, oferując Reedowi staż.

 

Dość wygodne, prawda? Szczerze mówiąc, „Fantastyczna czwórka” jest tak uproszczona, jak to tylko możliwe. Nie ma w tym filmie miejsca na rozwój postaci, rozwój relacji między bohaterami, ani bardzo potrzebnego (w takich produkcjach) suspensu. Oczywiście wszystko ma swoje wytłumaczenie. Dlaczego tak jest, większość osób zapewne już się dowiedziała z po-premierowych kłotni Tranka z wytwórnią Fox. Nie chcę się tutaj zagłębiać w te dyskusje i analizować każde "mogłoby/byłoby lepiej", ponieważ za bardzo uciekłbym w dygresję. Wolałbym się skupić na tym, co dostaliśmy jako widzowie, a nie tym, co moglibyśmy dostać. A wynik końcowy wygląda fatalnie, na tle ogólnego potencjału serii. Prawdopodobnie powinienem zaznaczyć dlaczego twórcy zdecydowali się na ponowną produkcjęFantastycznej czwórki" – a to z jednego prostego powodu: inaczej 20th Century Fox straciłoby prawa do ekranizacji. Podobnie było ostatnio z Niesamowitym Spider-Manem", do którego prawa miało Sony Columbia. Jednakże człowiek-pająk już uległ i wrócił do domu zwanego Marvelem. Po tym filmie możemy być pewni i na dniach oczekiwać informacji o ponownym przejęciu praw do Fantastycznej czwórki".

 

Głównym problemem filmu Tranka są jego bohaterowie. I nie jest to problem z Tellerem, Marą, Bellem czy Jordanem. Mogę z ulgą powiedzieć, że to nie jest ich wina – główny problem leży w scenariuszu i możliwościami jakie twórcy zostawili swoim aktorom, a nie ma ich żadnych. Scenariusz jest prowadzony liniowo, wręcz możemy czuć sznurki pociągane przez wytwórnię. Reed, rodzeństwo Storm i Grimm nie są niczym innym, niż chodzącymi pomnikami wartości, które mają przedstawiać. Ale nawet ta sztuka się nie udaje. Nie widzę komizmu w Johnnym Stormie, nie widzę kujona w Reedzie. Bohaterowie pozbawieni są nawet tych cech, którymi są szablonami. Trank zarzeka się, że ingerencja wytwórni w scenariusz była tak duża, że z pierwotnego materiału został sam pomysł. Nie można się mu dziwić, albowiem już w zwiastunie filmu widzimy sceny, które w filmie nie miały nawet miejsca.

 

Takim sposobem dochodzimy do drugiego, wielkiego problemu tej odsłony – fabuła. Oczywiście, oby dwa przedstawione problemy są niejako wynikem poziomu scenariusza, ale wiele filmów działa pomimo zgrzytów, w którejkolwiek części. Prócz oczywistych dziur w scenariuszu dostajemy dość nietypowy origin story (historię powstania, przeistoczenia się ze zwykłego śmiertelnika w superbohatera). Co jest w nim nietypowego? Przede wszystkim wykonanie. Widz nie może się skupić na jakimkolwiek wątku w fabule. Jesteśmy wciąż popychani do przodu i przodu, z kwestii do kwestii, ze sceny do sceny. Nie ma tutaj żadnego momentu na zadumę, na rozwój postaci, co jest szczególnie widoczne w każdym z czterech bohaterów – wszyscy niejako akceptują swoje moce z obojętnością. Najlepszym przykładem jest postać Grimma, który zamienił się w górę skały. Jak on się teraz czuje? Co go gryzie? Jakie są jego rozterki? Cisza.

 

Fantastyczna czwórka" nie unika również problemu, z jakim borykają się wszystkie filmy o superbohaterach, a mianowicie czarny charakter. Jeśli ktoś kojarzy wcześniejsze filmy, to dobrze wie, że Victor von Doom (Toby Kebbell) będzie przeciwnikiem protagonistów. Niegdyś pracował razem z bohaterami nad budową teleportera. Niestety w wypadku zginął na obcej planecie. Zmieniony von Doom powraca jednakże na Ziemię, z jednym celem: zniszczeniem jej. Dlaczego? Bo uważa ją za siedlisko skorumpowanych złem ludzi. To jest jego motywacja.

 

Ciężko powiedzieć cokolwiek dobrego o tej produkcji. Wszyscy wychodzą z kina zawiedzeni, nawet twórcy są zawiedzeni ogólną jakością filmu. Jest jednakże jeden malutki plus filmu. Na jego seans poszedłem ze świadomością klap, jakimi były poprzednie odsłony. Wiedziałem, że nie powinienem wiele oczekiwać. Usiadłem wygodnie w fotelu i po prostu oglądałem to, co jest mi pokazane. Przez chwilę przestałem zwracać uwagę na te wszystkie absurdy i bezpłciowe występy, bawiłem się dość dobrze. Nawet uśmiałem się od czasu do czasu. Film się skończył i byłem dość zadowolony. Zastanawiałem się skąd się wzięły wszystkie te złe opinie. Ale po chwili doszedłem do siebie, oprzytomniałem, potrząsnąłem głową i spojrzałem zaskoczony na kinowy ekran: co to było?" - pomyślałem.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Maciej Cichosz