„Frankenstein” – czyli kto tu tak naprawdę jest potworem

„Frankenstein” – czyli kto tu tak naprawdę jest potworem

„Frankenstein” Mary Shelley to kultowe dzieło gotyckiej literatury grozy. Powieść doczekała się niezliczonej liczby ekranizacji oraz wielokrotnie pojawiała się na deskach teatrów. Ilość gier, komiksów oraz utworów muzycznych, które powstały dzięki Frankensteinowi jest imponująca. Powieść była, jest i będzie nieocenioną inspiracją dla twórców oraz artystów, więc nikogo tak naprawdę nie zdziwiło pojawienie się w 2011 roku kolejnej sztuki. Jednak to co przyciągnęło uwagę, to trzy nazwiska – Danny Boyle, Benedict Cumberbatch oraz Jonny Lee Miller.

 

Danny Boyle – reżyser i producent przedstawienia – już od dawna chciał wystawić „Frankensteina”, jednak jego udana i satysfakcjonująca kariera filmowa spowodowała przełożenie projektu na przeszło 20 lat. W końcu w 2011 roku przy pomocy Nicka Deara udało się wystawić sztukę opowiadającą niezwykłą historię o Stworzeniu i jego twórcy. Historia zaczyna się w momencie narodzin Potwora, potem możemy zobaczyć jego zmagania z pierwszymi ruchami, dźwiękami oraz pierwszym i najważniejszym odrzuceniem. Niechciane przez swojego stwórcę, zaszczute przez ludzi Stworzenie błąka się po świecie, nie mogąc znaleźć swojego miejsca. Pewnego dnia spotyka ślepego człowieka, który uczy go mówić i czytać, lecz i u niego nie może zagrzać miejsca. Potwór postanawia odnaleźć swojego stwórcę, aby móc mu wygarnąć jego winy i zaznać wreszcie spokoju.

 

Już na samym początku sztuki autorzy wytwarzają więź pomiędzy Stworzeniem a publicznością. Widząc nieporadność w nauce pierwszych kroków, tę złość i niemoc z nieudanych prób wstania na nogi, człowiek sam odczuwa frustrację, chciałby jakoś pomóc, chociaż wie, że nie może. Potwór, pomimo dojrzałej sylwetki, jest tak naprawdę nowo narodzonym dzieckiem zamkniętym w ciele dorosłego człowieka. Jego radość na widok ptaków czy deszczu jest taka niewinna, a śmiech czysty. Pomimo całej brzydoty postaci jak można nie czuć do niej sympatii i odrobiny współczucia? Nikt nie rodzi się potworem, nikt nie rodzi się zły, a jednak tylko ślepiec wyciągnął rękę do Potwora. Jakkolwiek Stworzenie by się nie starało, jak by z dobroci serca i z chęci przynależności nie pomagało innym, z powodu swojego wyglądu zawsze było odtrącane. Pomimo upływu wielu lat tak naprawdę nic się nie zmieniło. Nadal pierwsze na co zwracamy uwagę to czyjś wygląd i ubiór, czasami nie zadając sobie nawet trudu podjęcia rozmowy. Nasz wzrok nas oślepia. Wszystko co inne i obce jest nam wstrętne. I, mimo rozwoju świata i techniki, nie zmieniło się to od ponad 190 lat.

 

 [...] jeśli masz do wyboru obejrzenie „Frankensteina” lub wieczór z filmem/serialem, nawet się nie zastanawiaj.

 

To wszystko nabiera jeszcze większego znaczenia, gdyż prawdopodobnie po raz pierwszy w historii „Frankensteina” jako dzieła, Potworowi dano głos. Przypuszczam, że do momentu wystawienia sztuki nie powstał żaden film, gra ani sztuka teatralna, w której Stworzenie przemawiało ludzkim głosem, wydawało z siebie coś więcej niż pojedyncze i niezrozumiałe dźwięki. Dopiero w 2014 roku w serialu Penny Dreadful możemy zaobserwować podobne zjawisko. Trzeba przyznać, że jest to pewien powiew świeżości i inności, która nadaje sztuce wyjątkowości. Możliwość usłyszenia przemyśleń Potwora, zobaczenia jego konfrontacji i rozmowy z Frankensteinem jest chyba tym, na co fani dzieła Mary Shelley czekali. Danny Boyle i Nick Dear za pomocą nadaniu głosu Stworzeniu stworzyli swego rodzaju szczerego komentatora ludzkich zachowań, małostkowości i chciwości.

 

Ich innym świetnym pomysłem była zamiana ról pomiędzy głównymi aktorami. Jednej nocy Benedict Cumberbatch był Potworem, a Jonny Lee Miller Frankensteinem, natomiast drugiej zamieniali się rolami. Pomimo tego, że miałam okazję widzieć tylko tę wersję, uważam, że to pomogło aktorom w lepszym odtworzeniu postaci, w które aktualnie się wcielali. Mogli zwrócić uwagę na drobne szczegóły, udoskonalić swoje występy i jednocześnie wprowadzić odrobinę zdrowej rywalizacji między sobą. Obydwoje świetnie spisali się w swoich rolach i nie wyobrażam sobie lepszego doboru aktorów.

 

Nieważne czy jest się fanem Millera lub Cumberbatcha, z całego serca polecam tę sztukę. Możemy zobaczyć znanych lub po prostu bardzo dobrych aktorów, którzy zrobili kawał dobrej roboty. Gołym okiem widać, że dobrze się czują w swoich rolach, a to powoduje, że energia i dynamizm panujący na scenie przyciąga uwagę widzów niczym magnes. Pomimo znajomości historii człowiek aż chce się dowiedzieć co będzie dalej, jakie słowa padną na scenie za chwilę. Dostajemy więc odświeżoną opowieść, nie odgrzanego kotleta, tylko całkiem nowe spojrzenie na starą historię. Dostajemy ciekawe, choć może nawet i oczywiste, studium zachowań ludzkich. Dodając do tego interesującą i pomysłową scenografię, miliony żarówek nad głowami aktorów, most pojawiający się z „nieba” czy zamglone jezioro, otrzymujemy dwie godziny intensywnej rozrywki dla wzroku, słuchu i umysłu. Więc jeśli masz do wyboru obejrzenie „Frankensteina” lub wieczór z filmem/serialem, nawet się nie zastanawiaj. Kto wie kiedy następnym razem będziesz mieć możliwość zobaczenia takiej perełki w kinie? Dodatkowo sztuka stwarza możliwość obejrzenia dwóch Sherlocków na jednej scenie. Czyż to nie cudowne?

 

 

Sztuka obejrzana dzięki uprzejmości kina Multikino Gdańsk