„Free State of Jones” - wyzwolenie, a wolność

„Free State of Jones” - wyzwolenie, a wolność

Wojna secesyjna, lata 60. XIX wieku. Armia Konfederacji pod dowództwem generała Lee szaleńczo broni się przed przeważającymi oddziałami Unii. Bez wystarczających zasobów na prowadzenie działań wojennych, dowódcy regimentów wysyłają swoich żołnierzy na pewną śmierć. Bagnety nie mają szans przeciwko sile rażenia armat, które dziesiątkują napotkanych wrogów. O co tak naprawdę toczyła się ta wojna? O wiarę? O surowce? Każdego po trochu, ale bezpieczniej jest powiedzieć, że była to wojna na tle ideologicznym.

 

Gary Ross po czteroletniej przerwie od reżyserii ponownie staje za kamerą, tym razem ekranizując historię niejakiego Newtona Knighta (Matthew McConaughey), sanitariusza w armii Konfederacji, który po śmierci swojego krewnego dezerteruje. W świetle ostatnich wydarzeń („wybielanie” castingów, „Białe Oscary”) oraz swego rodzaju mody na filmy z niewolnictwem w tle (niejako zapoczątkowanej przez „Django”, kontynuowanej w „Zniewolonym. 12 Years a Slave”), kolejny był jedynie kwestią czasu. W tym roku, na ekrany światowych kin trafił „Free State of Jones”, a HBO odświeżyło serial „Korzenie”. W przyszłym roku czekają nas „Narodziny narodu”, lecz na ten tytuł legł cień rzucony przez jego twórcę. Taki obrót spraw to odzew przemysłu filmowego na ciągłe oskarżenia w jego kierunku o zaniżone płace dla aktorek, pomijanie czarnoskórych aktorów na rozdaniach nagród oraz tak zwany „white-washing”, czyli przyznawanie ról, w oryginale zamierzonym członkom innych ras, ludziom o kaukaskiej urodzie.

 

„Free State of Jones” ma zamiar z tym walczyć. Film Gary’ego Rossa ma szlachetne intencje: zwrócić uwagę widza na przeszłość i pozwolić mu znaleźć odpowiednią ilość analogii do dzisiejszego świata. Na korzyść reżysera można śmiało przyznać, że analogii jest wiele - traktowanie niewolników, walka za cudze dobra, niesprawiedliwość społeczna oraz kradzież (dzisiaj znana jako „podatki”). Aczkolwiek zamysł i idea reżysera nie przelała się na końcową jakość filmu. Zbyt wiele w nim niedociągnięć, fabularnego chaosu i nad wyraz widocznego amatorskiego wykończenia, które wodzi na myśl niskobudżetowe filmy rekonstruujące przebiegi bitew puszczane na lekcjach historii.

 

Dla grającego głównego bohatera Matthew McConaughey’a Newton Knight to postać o trzech twarzach: skupionej w trakcie ucieczki, błądzącym wzroku w trakcie przechadzania się po polach Mississippi oraz lekko uśmiechniętej facjaty podczas recytacji scenariusza Rossa. Dla Teksańczyka jest to kolejna dobra rola, ale tym razem niedająca mu rozwinąć swoich skrzydeł. Podobnie jest z innymi występami, w tym świetnego Mahershali Alego w roli Mosesa.

 

Zbyt wiele w nim niedociągnięć, fabularnego chaosu i nad wyraz widocznego amatorskiego wykończenia, które wodzi na myśl niskobudżetowe filmy rekonstruujące przebiegi bitew puszczane na lekcjach historii.

 

Knight z dezertera staje się bojownikiem o wyzwolenie spod niegodnych praw Konfederacji. Zaczyna przewodzić grupie ludzi, którzy ukrywają się przed oprawcami, a w końcu odbija trzy hrabstwa nadając im nazwę „Wolnych Stanów Jones”. Niestety, by do tego doszło w filmie musimy spędzić aż półtorej godziny, podczas których rozmów o wolności jest dużo, ale czynów - mało. Co zaskakujące, nie na tym kończy się film, lecz ten ciągnie się dalej w historię powojenną oraz okres Rekonstrukcji, który nadaje filmowi nowe wątki i postacie, jednocześnie odrzucając bezpowrotnie poprzednie. Takich właśnie przeskoków fabularnych jest w filmie dużo, a największym jest ten pojawiający się w pierwszej godzinie filmu, gdzie przenosimy się w czasie o 80 lat i przez chwilę śledzimy wydarzenia kogoś zupełnie nam obcego i którego losów nie jesteśmy ciekawi. Ale taki właśnie zamysł miał Ross, by nie tylko opowiedzieć historię o powstaniu prowadzonym przez Newtona Knighta, ale także o całej niesprawiedliwości południowych stanów aż do czasów segregacji rasowej. Ambitnie, lecz rozbieżnie, gdyż ten temat i historia są zbyt obszerne, by zmieścić je w dwugodzinnej formie bez narażania się na produkowanie filmu dokumentalnego. Stąd też Ross zdecydował się na metodę wyliczanki ważnych dat i wydarzeń, które pozbawiają filmu napięcia i fabularnego, z braku lepszego słowa, „mięsa”.

 

„Free State of Jones” jest jak przydługa lekcja historii na zajęciach, która zdaje się nie mieć końca. A dla mnie stał się analogią dla wyżej wymienionej walki, gdyż jest różnica pomiędzy wyzwoleniem, a wolnością, tak samo jak jest różnica pomiędzy filmem ważnym, a filmem dobrym.

__________________________________________________________________________________________________________________