„Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, czyli nowi bohaterowie w starej oprawie.

Szał „Gwiezdnych wojen” trwa, a „Przebudzenie mocy” bije kolejne rekordy (najczęściej oglądany trailer filmowy na YouTube, miliard $ w 12 dni). Spodziewa się, że najnowsza odsłona sagi będzie najbardziej kasowym filmem wszechczasów. I niech jej będzie. Skąd ten spektakularny sukces? Co każe widowi na własne oczy (i to jak najszybciej) zobaczyć, jak wygląda filmowy świat 32 lata po zwycięstwie Luke'a Skywalkera nad ciemną stroną?

 

Talent reżyserski J.J. Abramsa i globalna promocja filmu stanowią całkiem niezłą podwalinę sukcesu. Ale dzisiejszy, policzalny w dolarach, szał ma swoje korzenie w 1977, kiedy to pojawiła się pierwsza część cyklu filmów, które oszołomiły świat innowacyjnością, ujęły szczegółami, rozbawiły dialogami i po ludzku wzruszyły. „Gwiezdne wojny” już od pierwszej części stanowią niewyczerpane źródło inspiracji. Małe przypomnienie (wg chronologii fabuły):

 

1. „Mroczne widmo” (1999)

2. „Atak klonów” (2002)

3. „Zemsta Sithów” (2005)

4. „Nowa nadzieja” (1977)

5. „Imperium kontratakuje” (1980)

6. „Powrót Jedi” (1983)

7. „Przebudzenie mocy” (2015)

 

„Przebudzenie mocy” zebrało niemal same pozytywne recenzje. Najwierniejsi fani uznali. że reżyser zwycięsko zmierzył się z legendą. Najczęściej jako sukces wymienia się wykreowanie nowych obiecujących postaci. Nie da się nie ulec urokowi Rey, granej przez młodziutką debiutantkę Daisy Ridlay. To właśnie ta postać uosabia przebudzenie mocy. Rey nie ma już dwóch donatów nad uszami jak jej kobiece poprzedniczki, ani nie jest kruchą księżniczką, której raczej nie wysyła się na linię frontu. „Przebudzenie mocy” nie zdradza zbyt wielu szczegółów z przeszłości dziewczyny, jest ona jednak wystylizowana na wojownika. Zapewne w kolejnych częściach dowiemy się, dlaczego właśnie Rey, zbieraczka złomu, została wybrana jako spadkobierczyni miecza Luke'a Skywalkera.

 

Siódma część „Gwiezdnych wojen” to też odmaszynienie szturmowców - białych żołnierzy Imperium (lub jak kto woli „Najwyższego porządku”). Wciąż są oni słabymi umysłami podatnymi na kontrolę, ale przez plastikowe lśniące kaski słychać już strach, wahania, a raz nawet żarcik (scena: rozkucie Rey i pozostawienie otwartych drzwi, aby mogła uciec). Przełomowo jeden ze szturmowców, Finn (John Boyega), zostaje przez twórców dodatkowo obdarzony samodzielnym myśleniem, sumieniem i umiejętnością tworzenia więzów międzyludzkich.

 

Postacie Finna i Rey stanową przyjemny przedsmak kolejnych części. Podobnie jest w przypadku najlepszego pilota ruchu oporu Poe'a Dameron'a (Oscar Isaac). Jego postać jest lekka i jakby nie znająca porażek - decydowanie aż się prosi o rozwinięcie. W szeregu obiecujących bohaterów stoi też tysiącletnia piratka Maz Kanata grana przez Lupitę Nyong'o. Ta drobna brązowa osóbka z goglami na nosie jest jednocześnie patetyczna i groteskowa. Z postury przypomina Mistrza Yode, intuicją też wydaje mu się nie ustępować. Jej rola jest krótka, ale kluczowa. Postać Maz trzeba pokochać już w momencie, kiedy komplementuje włochatego Chewbacca'e. Tym, do których przemówiła kreacja Lupity, serdecznie polecam artykuł (lub jego tłumaczenie) w skrócie wyjaśniający, dlaczego o Maz Kanacie nie da się przestać mówić.

 

 

Mieszane uczucia wywołuje postać Kylo Ren'a (Adam Driver). Jego osobowość stworzona jest jakby niekonsekwentnie. Poznajemy go jako uosobienie mocy. Potrafi on zadawać ból siłą umysłu, a z jego zdaniem liczy się sam Snoke (Snoke jest odpowiedzialny za przeciągnięcie Kylo na ciemną stronę, lider, postać stworzona całkowicie komputerowo). Rozstajemy się natomiast z innym Kylo: rozchwianym emocjonalnie psychofanem Dartha Vadera. W jego ostatecznej walce brakuje mocy. Mimo że miecz Kylo lśni czerwonym płomieniem, to jego styl nie porywa. Kylo, w swoim niedopracowanym i słabo uzasadnionym kostiumie (twarz bez poparzeń, potrafiący oddychać samodzielnie) – nie obroniłby się jako następca Dartha Vadera. Jednak warto założyć, że braki w postaci Kylo to nie słabe ogniwo „Przebudzenia mocy”, ale zamierzony zabieg. Scenariusz wydaje się zbyt dobrze przemyślany jak na taki błąd.

 

Podczas gdy krok po kroku wprowadzani są nowi bohaterowie, stare wątki są spokojnie wygaszane lub marginalizowane. Znane z poprzednich części postacie pojawiają się albo na chwilę, albo drugoplanowo. Spośród starej obsady najdłużej możemy oglądać Harisona Forda, niezastąpionego w roli kapitana Solo, choć jest to niemal pewne, że jego poczucia humoru i luzu zabraknie w następnej części. Los starych bohaterów nie jest jeszcze jednak przesądzony, tym bardziej, że twórcy deklarują chęć kręcenia „Gwiezdnych wojen” do końca świata i o jeden dzień dłużej.

 

Autor: Ewa Marszałek