„Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy” – potężna moc nostalgii

Jestem pod tak wielkim wrażeniem, że nawet nie wiem od czego zacząć. Przede wszystkim, żaden fan, ani kinomaniak nie powinien się wzbraniać przed pójściem do kina. „Przebudzenie Mocy” jest godnym powrotem do tego, co kochaliśmy w oryginalnej trylogii. Patrząc wstecz, kiedy widzę tytuł części czwartej, nie mogę odnieść wrażenia, że „Nowa nadzieja” byłaby idealnym tytułem dla części siódmej. Szczególne brawa należą się J.J. Abramsowi, który odważył się podźwignąć na swoich barkach ciężar dwóch kultowych franczyz i w obu przypadkach wyszedł zwycięsko. Wysłuchał prośby fanów i razem ze współpracownikami oraz współscenarzystami stworzył coś niesamowitego.

 

Przebudzenie Mocy” rozpoczyna się w około trzydzieści lat po wydarzeniach z „Powrotu Jedi”. Imperium upadło, ale jej idea przetrwała, działając teraz pod nową nazwą: Najwyższy Porządek. Na jej drodze ku kompletnej dominacji w galaktyce stoi jak zawsze rebelia pod dowództwem Generał Lei Organy (Carrie Fisher). Tyle Wam mogę zdradzić, ponieważ chciałbym by wszyscy przekonali się na własnej skórze, że „Przebudzenie Mocy” potrafi zaskoczyć w kwestii fabularnej.

 

Z pewnością niemałym wyzwaniem było dla twórców odtworzenie klasy, stylu i atmosfery oryginalnej trylogii, do której Disney tak usilnie pragnie powrócić (odkąd ta korporacja przejęła franczyzę Gwiezdnych wojen anulowano wszelkie wcześniejsze projekty, które miały coś z prequelów). Jednakże, ich trud został wynagrodzony, ciężka praca popłaciła, albowiem ani na chwilę nie czułem fałszu i nieprawdopodobności w kosmicznej historii. J.J. Abrams dowiódł każdemu z nas, że jest w stanie podjąć się zadań niemożliwych i potrafi wskrzeszać ze zmarłych nasze dziecinne legendy. Z pewnością wielką pomocą były mu doświadczenia z produkcji dwóch nowych części Star Treka. Tam również wykazał się sprytem, ale przede wszystkim szacunkiem do produkcji. Abrams nie jest jakimś zielonym młokosem, który robi rewitalizacje tylko dla zysku, a większość pracy realizacyjnej zrobiona jest w komputerze. Widać to jak na dłoni, że Abrams troszczy się o Hana Solo (Harrison Ford), Chewiego (Peter Mayhew), czy poczciwego C-3PO (Anthony Daniels). Wielkim atutem „Przebudzenia Mocy” jest niesamowita ilość użytych praktycznych efektów, czasami aż na próżno jest szukać CGI, większość kostiumów i przedmiotów zostało wykonane, nie stworzone. I chwała im za to.

 

Jednakże nie Solo, ani Chewbacca są głównymi bohaterami. „Przebudzenie Mocy” nie żeruje tylko na nostalgii i naszych emocjach. Z powodzeniem i odpowiednią troską zostały wprowadzone aż cztery nowe kluczowe postacie: rebeliancki as przestworzy Poe Dameron (Oscar Isaac), zbuntowany szturmowiec Finn (John Boyega), żyjąca ze złomiarstwa Rey (Daisy Ridley) oraz główny antagonista tej części – Kylo Ren (Adam Driver). Wielkie brawa należą się dla środkowej dwójki, w około których lawirują wszystkie wydarzenia. Daisy Ridley to debiutująca dziewczyna, której bycie światowej sławy aktorką jest wręcz pisane. Wróżę jej wielką karierę i wielu okładek w najpopularniejszych magazynach modowych i rozrywkowych. Jej relacja z Finnem Johna Boyegi, która rozwija się na przesztrzeni ponad dwóch godzin jest bardzo podobna do tych, które znamy z najlepszych komedii romantycznych lat 90-tych.

 

Tutaj dochodzę do bardzo ważnego punku filmu, ponieważ „Przebudzenie Mocy”, być może z faktu, że jest wyprodukowany przez Disneya, jest bardzo zabawnym filmem – rozrywką dla wszystkich. Nie jest to humor znany z prequelów, w których dominowały żarty o piardach albo wytykanie języka przez sami-wiecie-kogo. Tutaj powrócono do korzeni, do komedii sytuacyjnej i błyskotliwych dialogów – jest ich w filmie tyle, że przeciętny niedzielny widz nie powinien nawet ust otworzyć do ziewnięcia, a aby utrzymać nas na krawędzi siedzenia jest obecna również wartka i przemyślana akcja. Oczywiście, jak na początkowe epizody przystało, nie ma tutaj wielkiego fatum wiszącego nad bohaterami. Jak na razie wszystko zostało utrzymane lokalnie, nie mniej jednak te wydarzenia będą miały ogromny, jak nie największy, wpływ na bohaterów, dla których jest to początek kosmicznej przygody.

 

Przebudzenie Mocy” miejscami zaskakiwało ukazaną w poszczególnych scenach symboliką. Większość sprowadza się do klasycznego użycia dualizmu: jasnej i ciemnej strony, jednak jest to wciąż na tyle inteligentne, że są one bardziej dodatkowym smaczkiem – wisienką na torcie.

 

Głównym motorem hipernapędowym filmu, prócz wydarzeń i nowych bohaterów, jest gra na nostalgii. Czy to pierwsze pojawienie się Sokoła Millenium, Hana Solo, C-3PO, czy zwyczajne napisy początkowe: „Dawno, dawno temu...” przy akompaniamencie słynnej fanfary mistrza Johna Williamsa. Znów poczułem się jak paroletnie dziecko siedzące z bratem i rodzicami przed telewizorem, czekające na kolejny pojedynek sił światła i mroku. Tym razem uroniłem więcej łez, niż na poprzednich częściach, ale mój smutek był cudownie zbalansowany dobrym humorem i mistrzowską realizacją akcji. Poczułem Moc i życzę to każdemu, kto wejdzie w najbliższym czasie na salę kinową. Otwórzcie się na Moc.

_____________________________________________________________________________________________________________________