„Happiness” - satyra o trzech siostrach, co szczęścia chciały

Ironiczny, szyderczy i pozbawiony złudzeń. Taki jest Todd Solondz, jedna z najciekawszych postaci amerykańskiego kina niezależnego. Czarny humor, balansowanie na granicy dobrego smaku, wkradanie się do kuchni i łazienek mieszkańców przedmieść i wyciągnie z nich wstydliwych tematów powoduje, że jego twórczość wywołuje skrajne emocje, tak u widzów, jak i wśród krytyków. Filmy Solondza są jak szydercze lustra, a nikt przecież nie lubi jak się go kompromituje.

 

Saga rodu Jordanów. Państwo Mona i Lenny Jordan (Louise Lasser i Ben Gazarra) spędzają nieszczęśliwą emeryturę na słonecznej Florydzie, gdzie ich pozbawione miłości małżeństwo co rusz narażone zostaje na uszczerbek przez mocno nadszarpnięte wdzięki sąsiadki (Elisabeth Ashley). Ich 30-letnia córka Joy (Jane Adams) jest nieutalentowaną, aspirującą piosenkarką. Jak przystało na typową ciamajdę, wciąż mieszka w domu rodziców. Po kolejnym nieudanym związku, nawiązuje romans ze swoim uczniem - rosyjskim złodziejaszkiem Vladem. Jej dwóm starszym siostrom - gospodyni domowej Trish (Cynthia Stevenson) i słynnej pisarce Helen (Lara Flynn Boyle) własne problemy nie przeszkadzają w stałym użalaniu się nad Joy. Billa, psychoterapeutę i męża Trish, bardziej niż żona, pociągają dorastający koledzy z klasy syna. Ten natomiast więcej uwagi poświęca własnemu członkowi. Za to Helen szuka emocjonalnych doznań, które mogłyby dostarczyć jej pisarstwu doświadczalnej prawdy. W tym celu uwodzi anonimowego, telefonicznego maniaka seksualnego, którym okazuje się być jej nieszkodliwy sąsiad, samotny Allen (Philip Seymour Hoffman), który w dodatku sam jest obiektem pożądania jeszcze bardziej samotnej Kristiny (Camryn Manheim). Brzmi jak „Moda na sukces”?

 

Todd Solodz nie tworzy ładnego, ani łatwego kina. Jego bohaterowie do najpiękniejszych nie należą – taki ot, zwykły przekrój społeczeństwa, który zaobserwować można w supermarkecie czy autobusie. Zarzuca się reżyserowi, że śmie drwić z brzydoty. Tak jakby pokazywanie w filmach wyłącznie pięknych i szczęśliwych ludzi było jakąś formą nobilitacji dla tych mniej urodziwych i radosnych, a samo ukazanie tych drugich – od razu zemstą.

 

Kłamstwem byłoby, gdybym powiedziała, że „Happiness” obejrzałam z przyjemnością. Można wpatrywać się w ekran oczami wielkimi jak pięciozłotówki, z ogromnym podekscytowaniem chłonąć każdą kolejną scenę, ale o przyjemności nie ma mowy. Dlatego, że Solondz stale niepokoi. Najpierw utwierdza widza w jego stereotypowym myśleniu, aby za chwilę obśmiać jego naiwność, wyszydzić marzenia, skompromitować. W każdym filmie podejmuje tę samą tematykę: ukazuje ciemną stronę ludzkiej natury z perspektywy podglądacza, przyczajonego gdzieś między lodówką, a koszem na brudną bieliznę. W czasach, kiedy co drugi film kipi seksem i przemocą, kiedy wszystkie tematy tabu zostały wykorzystane, kiedy ciężko widza czymkolwiek zaskoczyć, on wciąż odnajduje jakąś cząstkę codzienności, którą potrafi zaszokować. Burzy przy tym moralny porządek, przełamuje społeczne konwenanse. Nie daje nic w zamian, nie buduje nowych granic. Nie ma zła, nie ma dobra, nie ma bohaterów, nie ma czarnych charakterów. Właściwie to na cześć każdego działania któregokolwiek z bohaterów można rzec „to chore”, albo, idąc za przykładem reżysera, nie mówić nic, bo wszystko, co ludzkie jest... ludzkie. Solondz nie wartościuje. Wskazuje jedynie, że przywiązanie do idei sensowności świata nie pozwala nam dostrzec w złoczyńcy człowieka. Dlatego nic tu nie jest standardowe. Nawet pedofil musi sprawiać wrażenie najmilszego ojca na świecie.

 

To nie jest kolejny film o poszukiwaniu szczęścia, ani o borykaniu się z prywatnymi koszmarami. Wielowątkowość, charakterystyczna dla twórczości zabójcy amerykańskiego snu, pozwala na sportretowanie powierzchownej moralności nie tylko Amerykanów, ale całej populacji Ziemian.  Każdy kolejny film Solondza udowadnia, że bardziej niż thillery czy horrory niepokoją czarne komedie. Pozornie beztroski dowcip nie jest bowiem w stanie przysłonić brutalnej prawdy o nas samych. Słabości i naiwne pragnienia, ukazane w niepokojąco zabawny sposób, wywołują wybuch śmiechu, ale śmiejąc się można poczuć niesmak tylko do siebie.

 

Ze wszystkich filmów Solondza to właśnie „Happiness” odniosło największy sukces komercyjny i artystyczny, zdobywając w 1998 roku nagrodę FIPRESCI na Festiwalu Filmowym w Cannes.

 

Autor: Magda Mielke