„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” – żenujący koniec podróży

Pamiętam ten moment, kiedy wiedziałem, że po „Powrocie króla” czeka mnie limbo, z którego nie mam wyjścia; zakończyła się wielka przygoda, podróż w nieznane i przede wszystkim świat, którym żyłem na co dzień. Podejrzewałem, że trylogia „Hobbit” będzie niejako odnowieniem tego uczucia, ponieważ, nie ukrywam, już dawno minęło. Miałem wielkie oczekiwania do tej produkcji, które pierwsza i druga część z powodzeniem utrzymywały. Niestety pojawiła się część trzecia i zarazem ostatnia, a każde moje marzenie o jakiejkolwiek miłości, o ile można w takim przypadku o tym mówić, prysnęło, niczym bańka mydlana – albo bardziej, będąc przy temacie „Bitwy Pięciu Armii”, ścięte mieczem przez latającego na gigantycznym nietoperzu Legolasa.

 

Miałem wiele problemów z ostatnią częścią nowej trylogii Petera Jacksona, część z nich dotyczyła postaci, inna idiotyzmów, a jeszcze inne odejściem od, jak to lubię mówić, śródziemnej formy, jaką zaprezentowano nam w tak wybitny sposób we „Władcy Pierścieni” (mówię tutaj o nie ukazaniu prologu, z czego jest znana ta franczyza). Pierwsze w oczy rzuciły mi się postacie, które Jackson wykorzystuje w okropny sposób. Po seansie nie mogłem zdecydować, której postaci nienawidzę bardziej: Legolasa (Orlando Bloom), czy Alfrida (Ryan Gage). Było to dla mnie wielkim rozczarowaniem, zobaczyć jednego z filmowych idoli dzieciństwa, który w tej samej, acz innej produkcji, jest przedstawiony kompletnie inaczej. Mówię tutaj o Legolasie, którego pamiętam z bycia lekką niemową, ale za to bardzo odważnym i pomysłowym Elfem. Jackson wykorzystał tę postać w „Hobbicie” w sposób niemiłosierny i stworzył karykaturę postaci z „Władcy Pierścieni”. Boli to tym bardziej, iż Legolas w ogóle nie pojawia się w książce autorstwa J.R.R. Tolkiena. Widząc, jak łamie prawa grawitacji, skacząc po spadających kamieniach, albo jak uczepuje się latającego nietoperza, zwisając w dół i ścina głowy całego garnizonu orków, nie wiedziałem, czy mam się śmiać z zażenowania, czy płakać ze zniszczonej postaci dzieciństwa. Podobna sprawa ma się z, nad wyraz przesadzonym, wykorzystaniem Alfrida, używanego jedynie jako typowa „zapchaj-dziura”. Jego postać miała wprowadzić odrobinę humoru, natomiast otrzymaliśmy kolejną karykaturę, błądzącą gdzieś po planie, niczym Rosencrantz i Guildenstern, robiącą za lokalnego komedianta w dobie wojny. Doszedłem do wniosku, że było to zwykłe i tandetne przedłużenie czasu ekranowego, wraz z nadużyciem amatorskiego slowmotion.

 

Zostając przy moim problemie z postaciami, chciałbym nawiązać do kolejnych, które moim zdaniem znacząco, bądź nieznacznie zepsuły mi rozrywkę – są to Tauriel (Evangeline Lilly) i Kili (Aidan Turner) oraz sam Thorin Dębowa Tarcza (Richard Armitage), rzekomy Król Spod Góry (myślę, że dość dobitnie dałem do zrozumienia moją recenzją „Pustkowia Smauga”, którą postać uważam za prawdziwego Króla Spod Góry). Wspomniałem wcześniej, że postać Tauriel została wprowadzona poprzez zarzuty aktywistów, co do ilości ról kobiecych w tej trylogii. Została ona zatem wepchnięta na siłę do scenariusza, podobnie co wątek miłosny między nią, a Kilim. Choć para aktorów dobrze ogrywa swoje role kochanków, to nie ma co do tego żadnego cienia wątpliwości, że cały ten romans trąci fałszem, nieporozumieniem i wyolbrzymieniem. Znam i rozumiem filmowe podejście do motywu „miłości od pierwszego spojrzenia”, ale Jackson zrobił to w sposób nachalny i mało przekonujący, podobnie jak wewnętrzną przemianę Thorina. Podobała mi się głębia, z jaką została ukazana relacja Bilba (Martin Freeman) i Thorina w „Niezwykłej podróży” – to powolne przejście i docenienie roli Hobbita. Jednakże, dobrze wiemy co się dzieje z Krasnoludem w „Bitwie Pięciu Armii” dostaje on szału i obsesji na punkcie wyrwanego z rąk Smauga złota i nie ma zamiaru się nim dzielić z nikim. Dobre ukazanie obsesji, aczkolwiek w końcu musiał przyjść moment „otrzeźwienia” i jest on tak kuriozalny, ukazany tak szybko, że u mojego brata wzbudza nic tylko śmiech; u mnie zażenowanie.

 

Jackson nie szczędził sobie czasu na ukazanie sceny, w której Alfrid pakuje znalezione złoto w biustonosz, a pozbawił nas głębi, jaką jest przemiana Thorina oraz ewentualna miłość między Tauriel a Kilim. To bezsensowne i idiotyczne podejście, które należałoby skarcić. Jest również inna kwestia, która mocno leży mi na sercu, a jest nią ukazanie przemocy. Muszę przyznać, że wydanie standardowe było dość spokojnie zaprezentowane, bez zbędnego rozkwaszania, lecz wydanie rozszerzone wręcz opiewa w sceny przemocy. Widok ucinanych głów jest na porządku dziennym (mój licznik zakończył się na pięćdziesięciu ściętych głowach), dodatkowo widok trollów górskich miażdżących pod swoimi stopami i maczugami przeciwników również do miłych nie należy, a już z pewnością rozerwanie na strzępy warga poprzez skleszczenie go między rozpędzonym rydwanem z kolcami, a skałami. „Hobbit, czyli tam i z powrotem” był i jest książką skierowaną głównie dla osób młodszych, to nie jest mroczna opowieść, jaką jest „Władca Pierścieni” i Jackson wyraźnie ma problemy z odróźnieniem tych dwóch od siebie. Elementy humorystyczne poprzeplatane tu są napakowaną dramaturgią i przemocą, która „Bitwę Pięciu Armii” przypodabnia do „Martwicy mózgu”.

 

Nie jestem pewny, czy wypisałem wszystko, co mnie drażniło w finale trylogii „Hobbita”, byłbym bardziej skłonny do odpowiedzi, że nie, aczkolwiek istnieje jakaś wartość nie tyle w tym tytule, a w całości tej produkcji. Mam wrażenie, że choć pojedynczo części „Hobbita” nie posiadały zbyt wielu cech i motywów godnych uwagi, szczególnie ta ostatnia, to jako całość idzie wyróżnić znacznie więcej. Przede wszystkim widać, na przestrzeni trzech filmów, jak bardzo zmienił się Bilbo i, wbrew moich słowom wyżej, Thorin. Oni są przykładami pięknych wartości. Ten pierwszy zdecydował się zaufać swojej odwadze, która płynęła w jego krwi od dawna, jest też przykładem, że podróże kształcą, dostarczają nam niezbędnej wiedzy i doświadczenia, a przede wszystkim zdobywają przyjaciół na całe życie. Thorin miał inne zadanie w tej opowieści – miał przede wszystkim ukazać, że żadna ilość złota nie jest w stanie wzbudzić większego szacunku, niż czyny pełne odwagi, żadna obietnica nie kupi lojalności towarzyszy, a wręcz przeciwnie. Jedynie patrząc na „HobbitaJacksona z szerszej perspektywy możemy zauważyć ponadczasowe perełki, ale tak być nie powinno. Trylogia „Władca Pierścieni” na każdym kroku była produkcją pełną maksym, pełną mądrości. W „Hobbicie” wszystko jest płaskie, pozbawione wyrazu albo nadęte do olbrzymich rozmiarów. Jackson powinien mieć więcej czasu i cierpliwości dla starych sprawdzonych metod i rozwiązań, powinien je pielęgnować, niczym Samwise Gamgee ogródki, zamiast iść na łatwiznę w postaci Alfrida. Sztuka ponad zyski; ars gratia artis – sztuka dla sztuki, głosi hasło na logo studia produkcyjnego Metro-Goldwyn-Mayer.

 

To była długa podróż, która powinna się skończyć znacznie wcześniej. Ale jestem rad, że się w ogóle odbyła, w takiej lub innej formie. Gdyby nie „Hobbit” nie doświadczyłbym czegoś tak pięknego i majestatycznego, jak smok Smaug, który wciąż wzbudza we mnie dreszcze do teraz. Całe szczęście nie uważam tej trylogii jako koniec podróży, a jako początek. Świat Śródziemia posiada znacznie piękniejsze zakończenie, które zmusza nas do wypłakania morza łez i jest nią trylogia „Władcy Pierścieni”.

_____________________________________________________________________________________________________________________