„Hobbit: Niezwykła podróż” – podróż przez znane w nieznane

Istnieją powody, dla którego postanowiłem napisać recenzje wszystkich części „Hobbita”, zamiast opisać je w jednym zgrabnym tekście. Po pierwsze niedawno dostałem w swoje ręce zestaw wszystkich trzech części w edycjach rozszerzonych i postanowiłem obejrzeć całość. Po drugie, i co najważniejsze, niestety trylogia „Hobbit” nie została stworzona w równej wybitnej jakości, co „Władca Pierścieni”. Peter Jackson prawie 14 lat temu stworzył arcydzieło składające się z trzech części, natomiast jego „Hobbit” jest nierówny, żerujący wręcz na tych samych pomysłach co wcześniejsze produkcje i każdą część oceniłem inaczej. Nie mam więc jednogłośnego wyniku dla tej trylogii. Dlatego napiszę oddzielne recenzje i zacznę od „Niezwykłej podróży”, która zabrała nas w już znane i jeszcze nieznane rejony Śródziemia w iście bajkowym stylu, z paroma potknięciami niestety.

 

Wszystko zaczęło się dawno temu, w porównaniu do wydarzeń z „Władcy Pierścieni”, a mianowicie sześćdziesiąt lat wcześniej, kiedy pod próg drzwi domu Bag End Bilbo Bagginsa (Martin Freeman) zawitał starszy jegomość o imieniu Gandalf Szary (Ian McKellen). Jego propozycją jest wzięcie udziału w niesamowitej podróży daleko za granice krainy Shire i domowych wygód Hobbitów. Natomiast haczyk tkwi w odbiciu Samotnej Góry, dawnego królestwa Krasnoludów z rodu Dúrina, wraz z kompanią zebraną przez Thorina Dębową Tarczę (Richard Armitage) z łap chciwego na złoto smoka Smauga.

 

Bilbo zgadza się, lecz nie od razu, na warunki umowy i wyrusza w podróż, która w końcu stanie się materiałem na książkę „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, której fragmenty mogliśmy zauważyć we „Władcy Pierścieni”. Jak wiemy, rzeczywisty książkowy pierwowzór napisał nie kto inny, jak sam J.R.R. Tolkien i ciężko mi teraz nie porównać filmowej adaptacji Jacksona. W paru słowach: Jackson bardzo dobrze uwidacznia bajkowy charakter książki w filmie, ale brakuje tu zarówno polotu i fantazji ze strony reżysera, coś czego nie brakło we „Władcy Pierścieni”. „Hobbit” jest powieścią dla dzieci i choć film wygląda, jakby mógł mieć zielony znaczek w rogu telewizora, to czasami wręcz przesadza z ilością przemocy na ekranie. Główne zastrzeżenia mam do ilości latających głów w kierunku widza, szczególnie widocznych w majestatycznym 3D. Czy jest to coś, co przemawia do młodego widza (mam tutaj na myśli chłopca, dziewczynkę w wieku 9-12 lat)? Być może zmieniły się standardy i filmowe gusta, ale mnie to wciąż razi; w „Niezwykłej podróży” naliczyłem pięć ewidentnych ścięć, liczba, która wzrasta z każdą częścią.

 

Jest jednakże jedna podstawowa różnica, która najbardziej przykuła mój rozczulony na przepięknych widokach „Władcy Pierścieni” wzrok. CGI wygląda obłędnie bez wątpienia, technicy stanęli na wysokości zadania i każda postać, przy której wykorzystano technologię MotionCapture (Manu Bennet jako Azog, oraz mistrz tej techniki Andy Serkis jako Gollum), a nawet widoki Rivendell, czy miasta Goblinów zapierają dech w piersi. Lecz jest to pierwsze wrażenie pod ogromem i rozmachem, a później, po głębszej analizie, przyszło przeświadczenie, że efekty specjalne w „Niezwykłej podróży” wyglądają sztucznie w porównaniu z klasycznymi dokonaniami specjalistów we „Władcy Pierścieni”. Na pierwszy rzut oka widać, że Azog jest postacią komputerową, podczas gdy Orkowie w pierwszej trylogii Jacksona byli „tylko” ucharakteryzowani – w sposób nieziemski, rzecz jasna, ale nawet po czternastu latach mam wrażenie, że Gobliny w „Drużynie Pierścienia” wyglądają bardziej realistycznie, niż te w pierwszym „Hobbicie”.

 

Będąc wciąż przy porównaniach do „Władcy Pierścieni”, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, a mianowicie mnogość elementów charakterystycznych dla wcześniejszych produkcji. Jackson niejednokrotnie puszcza do widza przysłowiowe oczko, przykładowo kiedy Gandalf wypowiada swoje sławne „tędy/biegnijcie, głupcy”, czy też jego magiczny trik, mający na celu uspokojenie atmosfery. Takich powiązań znalazłem w „Niezwykłej podróży” znacznie więcej i aż nie chce mi się ich wypisywać wszystkich, ale wystarczy powiedzieć, że po dłuższym czasie „Hobbit” wyglądał jak kaseta z najlepszymi hitami „Władcy Pierścieni”, czyli coś, czego powinno się starać unikać, bądź używać jak najmniej (podobny błąd niedawno popełnili twórcy „Jurassic World” w stosunku do wcześniejszych części).

 

Ale nie chcę, by moja recenzja była na wskroś przesiąknięta złymi opiniami na temat filmu, o nie. Jestem przede wszystkim fanem Śródziemia i muszę przyznać, że był to dla mnie nieziemski powrót do przeszłości. Móc ponownie obejrzeć Gandalfa w akcji było dla mnie swego rodzaju ukojeniem po moich rozpaczaniach, że „Władca Pierścieni” trwa „tylko” 12 godzin. Są więc i plusy „Niezwykłej podróży”, a zaczynają się już od samego tytułowego Hobbita, w którego wcielił się znakomity brytyjski aktor Martin Freeman, znany szerszej publiczności z serialu „Sherlock”. Jego postać nie stara się być tym kolejnym Hobbitem, którego charakterystykę dobrze znamy, lecz próbuje stworzyć coś nowego, nie odrzucając, oczywiście, wszelkich wskazówek udzielonych mu przez samego Tolkiena. Jego Bilbo jest więc przestraszonym mężczyzną, dla którego cała ta podróż jest czymś nowym i „nieoczekiwanym”. Jego mimika twarzy również bardzo dobrze odzwierciedla jego niepewność i dyskomfort wśród swoich towarzyszy.

 

Niejako pozytywnie oceniłbym też pracę kompozytora Howarda Shore’a, który za „Władcę Pierścieni” otrzymał aż trzy statuetki (dwie za oryginalną muzykę i jedną za piosenkę, na spółkę z Annie Lennox). Jego klasyczna kompozycja do „Hobbita” jest godna pochwały, gdyż nie wykorzystano w niej prawie nic elektronicznego, ale zamiast tego kanadyjski kompozytor zdecydował się uprościć swoją kompozycję w porównaniu do poprzednich prac. Takim sposobem w tle usłyszałem co do nuty skopiowane motywy z „Władcy Pierścieni” oraz niezbyt satysfakcjonujący underscore, który nie podkreśla charakteru i tonu filmu. Nie mniej jednak, niektóre utwory błyszczą („My Dear Frodo”), a co zaskakujące, nawet piosenki („Misty Mountains” w wykonaniu obsady).

 

Całościowo jestem zadowolony z pierwszego „Hobbita”, głównie z powodu, że był to dla mnie powrót do znanego uniwersum, w którym jestem zakochany, ale niestety, produkt finalny ma parę momentów, których istnienie choć zamierzone, to bardziej wyglądają jak niezamierzone potknięcia. Istnieją jednakże ważne punkty, jakie reżyser zaznacza i mogą być pomocne w naszym życiu. Są to, jak zawsze, słowa mędrca Gandalfa, który mówi: „Świat nie istnieje tylko w twoich książkach i mapach. On jest tam [wskazuje za okno].” I to jest najważniejsza lekcja dla nas wszystkich leniuchów kanapowych, którzy jedyne co robią, to po pracy wcinają frytki z rybą, bo kto wie, może wystarczy tylko parę kroków więcej za próg swojego domu i będziemy musieli ubić smoka.

_____________________________________________________________________________________________________________________