„Hobbit: Pustkowie Smauga” – pod opiekuńczymi skrzydłami smoka

Kiedy kręci się film, jeden za drugim, kiedy ma się nagrane większość materiału na trylogię przed premierą kinową pierwszej części, ciężko tu o pole manewru na pewne ulepszenia. Peter Jackson zdawał sobie z tego sprawę podczas produkcji „Władcy Pierścieni” i musiał też zdawać sobie z tego sprawę podczas kręcenia „Hobbita”. Tuż przed premierą „Niezwykłej podróży” ogłoszono, że Jackson znów spróbuje swoich sił w trylogii, odrzucono więc pomysł dwuczęściowego „Hobbita”. Z książkowego „Hobbita” zrobiono blisko dziewięciogodzinny film. Na szczęście kolejną część, „Pustkowie Smauga”, dzielnie broniła niecodzienna istota, po której byśmy się tego nie spodziewali. To główny wróg kompanii Thorina Dębowej Tarczy, smok Smaug.

 

Film rozpoczyna się sekwencją prologu, jak zawsze we franczyzie Śródziemia, w której widzimy, w jaki sposób doszło do pierwszego spotkania między Gandalfem Szarym (Ian McKellen), a Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage). W dokładnie rok przed wydarzeniami rozgrywającymi się w „Pustkowiu Smauga” obaj spotykają się w mieścinie Bree, gdzie mężny krasnolud szuka informacji o swoim zaginionym bez wieści ojcu, Thrainie (Antony Sher). Nie jest to jednak przypadkowe spotkanie, albowiem Samotna Góra i gnieżdżący się w niej Smaug (głos Benedicta Cumberbatcha), już od dłuższego czasu zaprzątali Gandalfowi głowę. Czarodziej namawia Thorina na marsz na Erebor i odzyskanie dawnego królestwa Kransoludów. Tymczasem, rok później, Hobbit Bilbo Baggins (Martin Freeman) pomaga jak może swoim wiernym towarzyszom w przebrnięciu przez góry, wzgórza, równiny, lasy i jeziora i z każdą sekundą zbliżają się do Samotnej Góry, gdzie czeka na nich niemiła niespodzianka.

 

Niemiła niespodzianka czekała również na nas, ale nie w samej górze, ale podróży do niej prowadzącej. Jest pewna kwestia, która została lepiej rozwiązana w „Niezwykłej podróży”, jest nią wyżej wymieniona podróż, albowiem w pierwszej części większość czasu poświęcono prezentacji postaci, ich charakterystyce, a co najważniejsze postaci Bilba oraz przedstawieniu świata. Są to kwestie, które nie powinny już się pojawić w części drugiej i ich nie ma, jednakże w zamian Jackson postanowił „uraczyć” nas postacią Legolasa (Orlando Bloom) i Tauriel (Evangeline Lilly). Dwójki Elfów, z których jeden w ogóle nie pojawił się w książce, a druga została wymyślona na potrzeby filmu, ponieważ pojawiły się opinie, że za mało w tej historii kobiet (Aktywiści, ręce opadają!). Wciąż, nie o to mam pretensję, ale o całościowy bezsens akcji w środku filmu, ponieważ są to sceny całkowicie zbędne.

 

Abstrahując już od użycia Legolasa i Tauriel, chciałbym niejako nawiązać do mojej recenzji poprzedniej części, w której się odwoływałem do dobrego CGI, ale jego niezbyt skutecznego użycia. Powołując się na moje słowa we wstępie, żałuję, że Jackson nie miał więcej czasu na dopracowanie efektu końcowego, gdyż po raz kolejny „Hobbit” wydał mi się plastyczny, przekolorowany i co najważniejsze – sztuczny. Jackson usłyszał już zarzuty, jakie mieli fani względem pierwszej części, ale zabrakło jakiegokolwiek czasu, w którym możnaby coś zmienić. Udało się to we „Władcy Pierścieni”, ale tam Nowozelandczyk posiadał wizję oraz chęci, by stworzyć coś oryginalnego i pięknego zarazem. Po jego pracy nad trylogią „Hobbit”, myślę jakoby reżyser pracował raczej z obowiązku i konsekwencji, niźli czystej fascynacji.

 

À propos kwestii technicznej, jest jedna rzecz, która przykuła mocno moją uwagę i nie mogłem się pogodzić z faktem jej istnienia. Podczas sceny spływu beczkami wzdłuż Leśnej Rzeki użyto kamery GoPro, by zademonstrować uderzenia wody o beczki. Jest to wyraźne przejście z ultranowoczesnej kamery szerokokątnej RED, które psuje imersję i przełamuje ciągłość. A przede wszystkim wygląda to amatorsko i jest słabej jakości (widać wypikselowany ekran nawet), o co nie podejrzewałbym film z budżetem rzędu trzystu milionów dolarów.

 

Mimo wszystko, w końcu doczekaliśmy się odsłonięcia wizerunku smoka. W „Pustkowiu Smauga” jesteśmy świadkami niesamowitego osiągnięcia, które powinno być chwalone na długie lata. Jest nim kreacja Smauga – jest on duży, przerażający, wyglądający jak jaszczurka i z głosem tak potężnym, że wytwarza on większe basy, niż bębny goblinów w Morii. Odpowiedzialni za niego technicy musieli długo i ciężko pracować, by odwzorować nie tylko skalę, ale również prawdziwość tego stworzenia: łuski, ruchy pyska i ciała, postarano się nawet o taki drobny, acz ładny, szczegół w postaci rozgrzewającego się wnętrza smoka tuż przed jego zionięciem ogniem. Smaug jest ucieleśnieniem idealnego smoka w filmie, od teraz będzie się pojawiać w każdej liście najlepszych smoków i będę się dziwił, kiedy nie będzie zajmował pierwszego miejsca. Gdy ujrzałem tą potężną gadzinę, tak ją polubiłem i byłem nią zafascynowany, że powiedziałem, że Smaug rzeczywiście jest królem spod góry, a nie jakiś tam Thorin. Warto też wspomnieć, że brytyjski aktor Benedict Cumberbatch nie tylko podkłada głos smokowi, ale również wykonuje jego ruchy za pomocą, wspomnianej już w poprzedniej recenzji, technologii MotionCapture (zaciekawionych odsyłam do YouTube, gdzie można zobaczyć jego pracę zza kulis).

 

Zatem brak stylu i klimatu w pierwszej części filmu, jest odrobiony z nawiązką w końcowej fazie. Odkąd Bilbo Baggins zostaje wysłany w podziemia Ereboru w celu odzyskania Arcyklejnotu widz ściska mocno fotel i wyczekuje kolejnego ruchu ogona majestatycznej bestii. Występowi Cumberbatcha towarzyszy również Martin Freeman, kolega z planu „Sherlocka”, który po raz kolejny dostarczył nam natchniony występ. Zaskoczyłem się również zakończeniem filmu, które znacząco odbiega od konwencji ustawionej przez wcześniejsze filmy w świecie Tolkiena; cliffhanger, który nie potrzebuje słów, a widz wyraźnie przeciera oczy ze zdumienia i zostaje zostawiony ze smutnymi nutami utworu „I See Fire” w wykonaniu Eda Sheerana.

 

Niestety, wyczuwam limit, jakim jest użycie Legolasa i Tauriel, wyczuwam również ograniczenie spowodowane zastosowaną formą: dużo bajkowości i humoru zostaje skontrowane równie dużą ilością dramatyzmu, przemocy i niestety idiotyzmów. Całe szczęście w „Pustkowiu Smauga” na odsiecz Jacksonowi przyleciał smok, który machnięciem swoich skrzydeł rozwiał moje zarzuty w kierunku filmu i zakrył Nowozelandczyka przed wrogimi spojrzeniami. Bardzo dobrze się bawiłem na tej części i dałem reżyserowi kredyt zaufania, szczególnie po ostatnim akcie, w którym główny udział ma Smaug. Było to odświeżenie smoczej konwencji oraz okaz polotu i wyobraźni ze strony jego twórców, za co należą się im brawa. Niech Jackson tylko uważa, ponieważ smok wiecznie żyć nie będzie.

_____________________________________________________________________________________________________________________