Hugo (prawie) sam w starym dworcu. „Hugo i jego wynalazek”

„Kevin” w każdą gwiazdkę musi być. Polsat zarzeka się każdego roku, że to po raz ostatni, ale jakoś zawsze daje się przekonać. Czy istnieje dla „niego” alternatywa? Ano istnieje i to od kilku lat: Hugo wespół ze swym wynalazkiem.

 

O filmie tak prostym i przyjemnym ciężko pisać bez popadania w banał. Co więcej, recenzent powinien zachować zdrowy dystans, wymagany cynizm i sceptycyzm, lecz czasem się nie da. „Hugo” to nie tylko zgrabne połączenie rysunku, magii, snu, kina, literatury i technologii, lecz kwintesencja szczerego, niewymuszonego, a nade wszystko po prostu pięknego filmu.

 

Jego akcja rozgrywa się w 1931 roku. 12-letni Hugo (Asa Butterfield) jest osieroconym młodym zegarmistrzem. Ojciec (Jude Law w zaskakująco drobnej roli), który również zajmował się zegarami, pojawia się wyłącznie we wspomnieniach, a los matki pozostaje nieznany. Nieprzeciętnie zdolny młodzieniec ukrywa się w korytarzach paryskiego dworca, które kiedyś służyły za mieszkania pracownikom tego budynku. Od czasu kiedy Claude - stryj-alkoholik, który przekazał mu fach – nie wrócił, zmuszony jest kraść, by przeżyć. Nie czyni więc tego dla „rozrywki”, bo na brak przygód (i kłopotów) narzekać nie może.

 

Młodzieniec z odziedziczonym zacięciem do technologii „podąża” za pewnym tajemniczym rysunkiem objaśniającym mechanizm ludzko-podobnego automatu potrafiącego pisać i rysować. Robot jest jednak zniszczony i wyraźnie nadgryziony zębem czasu. Wymaga naprawy, więc Hugo postanawia go „ożywić”. Bystry chłopak jest w stanie zrekonstruować go niemal bez niczyjej pomocy na podstawie treści notesu – brakuje mu jedynie klucza. Dziwnym zrządzeniem losu posiada go nowopoznana przyjaciółka, ekscentryczna bibliofilka Isabelle (Chloë Grace Moretz) wychowywana przez rodziców chrzestnych: Georges’a Meliesa (Ben Kingsley) i jego żonę Jeanne (Helen McCrory)…

 

Tym samym Martin Scorsese (pojawia się jako jeden z maszynistów pociągu) zmierzył się z z para-biografią – czyli wykorzystał postać autentyczną, lecz w umieścił ją w fikcyjnych realiach. Jak wiadomo, biografistyka nie jest mu obca, lecz tym razem ograniczył się do wymiaru mikro, bowiem jeden z najwybitniejszych prekursorów kinematografii, najbardziej znany twórca filmu trickowego, wspomniany Melies – autor choćby słynnej „Podróży na księżyc” z 1902 r. – jest tu postacią z dalszego planu: zgorzkniałym starcem, biednym sprzedawcą z budki z zabawkami. Reżyser nie poskąpił tu także wątku kryminalnego – lecz w wymiarze zgoła niewinnym, bo familijnym – udowadniając przy okazji po raz kolejny kunszt swych rozrywkowych, lecz niebanalnych produkcji.

 

Sama historia ma jednak swój literacki pierwowzór. Gdy usłyszałem o książce będącej podstawą omawianego filmu, spodziewałem się jakieś starej, zapomnianej książki, którą córka Scorsese, Francesca, znalazła jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie wiadomo gdzie, i że marzeniem ściętej głowy będzie ją odnaleźć w polskim tłumaczeniu. Zastanawiałem się także, dlaczego nikt tego wcześniej nie zekranizował. Jakże mogłem się mylić bardziej.

 

Gdy czyta się tę powieść (a raczej dłuższe opowiadanie) pod kątem przeniesienia treści na ekran, w głowie ma się epicki film z przyjemną narracją ciepłego, niskiego głosu. Takiego zabiegu jednak nie dokonano. I dobrze się stało, bo komentator w klarownej opowieści nie jest wcale potrzebny. Obcując z publikacją Briana Selznicka „Wynalazek Hugona Cabreta” z 2007 roku (polskie wydanie opublikowano rok później), urzekły mnie przede wszystkim cudowne rysunki, które reżyser – włącznie z architekturą – pieczołowicie zrekonstruował w swoim dziele (bo o to czy inspektor kolejowy powinien mieć niebieski czy zielony mundur, nie będziemy się już spierać), przenosząc całą magię pierwowzoru – czyli ten sam uroczy, ujmujący, wzruszający klimat. Co prawda wszystkie ilustracje zostały wykonane czarnym węglem przez samego autora, ale byłoby sobie wyobrazić współczesny film animowany bez żywych kolorów (tu szczególnie dominuje błękit).

 

A jakie tematy się porusza Scorsese?  A całkiem sporo: śmierć oraz kruchość życia. Spryt i zaradność. Pasja i strach. Samotność i zagrożenie. Wspólne zainteresowania i rodzące się uczucie. Kłamstwa i nieufność kontra przyjaźń, zaufanie, uczciwość. Etos pracy kontra nadzieja i szczerość. Dla dzieciaków to dobry grunt – przed nimi poważna i wartościowa lekcja. A to wszystko udało się zachować mimo pominięcia jednego z bohaterów pierwowzoru: Etienne’a, dzięki któremu można byłoby dopisać do długiej listy zmierzenie się z chorobą i kalectwem.

 

Paradoksalnie jednak scenariusz doświadczonego Johna Logana („Skyfall”, „Rango”, „Sweeney Todd”, „Gladiator”, a ze Scorsese współpracował na wysokości „Aviatora”) nie jest żadną rewelacją, ale w tym chyba nigdy nie tkwiła szczególna siła produkcji przeznaczonych dla dzieci, tylko w urokliwej realizacji – a mamy tu do czynienia z majstersztykiem. Ale oprócz dziecięcej tematyki „(bez)troskiego dzieciństwa”, obcujemy także z laurką dla magii kina i jego fascynujących początków, gdzie wspominani zostali pionierzy kinematografii: bracia Lumiere, Charles Chaplin, Buster Keaton czy Harold Lloyd. Osadzenie wydarzeń w trakcie zimy paradoksalnie jeszcze bardziej ociepla rozczulającą wymowę dzieła. A muzyka Howarda Shore’a umiejętnie tylko podbija to uczucie, przezroczyście wtapiając się w tło. To już piąta ścieżka dźwiękowa Shore’a do pełnometrażowego filmu fabularnego Scorsesego po „Po godzinach”, „Gangach Nowego Jorku”, „Aviatorze” i „Infiltracji”.

 

Jeśli patrzeć na zestaw zdobytych przez tę produkcję Oscarów, ma się wrażenie, że Akademia chciała uhonorować go wszelkimi statuetkami oprócz tych najważniejszych. Film zgarnął golasów we wszystkich stricte technicznych kategoriach: zdjęcia (piękna robota Roberta Richardsona), dźwięk, montaż Thelmy Schoonmaker, scenografię i nade wszystko – efekty specjalne. Zresztą zasłużenie, bo tak rewelacyjnego efektu 3D nie uzyskuje się łatwo. Już pierwsza, popisowa scena (zresztą już na kartach książki opisana bardzo „filmowo”) robi niesamowite wrażenie – i jak się dowiadujemy ze źródeł – była tworzona przez rok! Opłaciło się – z pewnością nie tylko dzieciaki będą zauroczone. Jednakowoż film generalnie można zakwalifikować jako spektakularnie niezasłużoną klapę – wpływy (stosunkowo niewielkie) nawet nie zwróciły solidnego budżetu. Otrzymane Oscary miały jak gdyby charakter pocieszenia za niedocenienie przez szeroką publikę, jak i przemilczenie przez krytyków.

 

My jednak spróbujemy zatrzeć niechlubne wrażenie i stawiamy śmiałą tezę, że szykuje się mocny konkurent w kanonie filmów bożonarodzeniowych. „Hugo” ma szansę stać się świeżym powiewem w stęchłym zestawie „Michael”/„Miasto aniołów”/„Czekając na cud”/„Szklana pułapka 17 i pół” oraz Mikołajów i świąt w każdym możliwej i niemożliwej konfiguracji oraz oczywiście Wiadomo-kogo samego w dowolnym-miejscu – gdyż z rzeczy, które nie mają tysiąca lat, zostaje tylko całkiem przyzwoite „Listy do M”. Czyżby od teraz obok niezniszczalnego „Kevina”, telewizja będzie raczyła nas w każdą Gwiazdkę jego kumplem Hugonem? Oby.

 

Autor: Filip Cwojdziński