Hungry like a Wolf: „Wilk z Wall Street”

Wybitnego fachowca można poznać po tym, że na starość nieco obniża loty, ale z wdziękiem. Ostatnimi czasy Martin Scorsese raczył nas generalnie całkiem dobrymi, lecz nie rewelacyjnymi produkcjami. Znalazło się sporo sceptycznie nastawionych do takich obrazów, jak: przydługie „Gangi Nowego Jorku”, „Aviator” (zgarnął szczególnie dużo niezasłużonych przytyków), „Infiltracja” (przesadzony Oscar) i porządna „Wyspa tajemnic”. We wszystkich główną rolę przejął niejako zastępca Roberta De Niro (ośmiokrotnie w dziełach Scorsese), czyli nowy-stały kompan reżysera - Leonardo DiCaprio. Jednakowoż ostatni „Hugo i jego wynalazek” został zrealizowany bez udziału gwiazdy „Titanica”, ale okazał się za to miłym i wielce uroczym urozmaiceniem dla przestępczej dominanty w scenariuszach branych na warsztat przez Amerykanina. Z niezrozumiałych przyczyn nie spotkał się z sukcesem finansowym. Ale oto wraca mistrz w swoim stylu - do ulubionych wątków i wielkiego kina. Oby publiczność dopisała.

 

Scorsesego nadal interesuje pogranicze światka przestępczego i tego bardziej uczciwego. Jako wyśmienity biograf portretował już narwanych bogaczy. DiCaprio w dużej mierze powtórzył rolę z jego „uczciwego” „Aviatora”, a także genialnego oszusta z „Złap mnie, jeśli potrafisz” Stevena Spielberga, ale takiej porywczości godnej „Wściekłego byka” to u niego nie widzieliśmy. Zdaje się, że „najmniej doceniony aktor ever” wreszcie otrzyma nagrody, na które od dawna zasługiwał. Za adaptację autobiografii Jordana Belforta odpowiedzialny jest Terrance Winter – jeden ze scenarzystów najwybitniejszego serialu gangsterskiego wszechczasów – „Rodziny Soprano”. Książki jeszcze nie czytałem, lecz szybko nadrobię zaległości, bo film ukazuje historię w sposób zniewalający. Wall Street wreszcie doczekało godnego obrazu.

 

Co istotne, obraz nie tłumaczy zawiłości brudnych interesów. I słusznie, bo na tym aspekcie wykłada się większość dobrze rokujących produkcji. Ba, mamy tylko mgliste pojęcie o tym, jak Belford traktował innych poddanych (poza najbliższymi współpracownikami), a tym bardziej jak wyglądało jego dzieciństwo. Wiemy, że zaczął wysoko, ale prawdy o nielegalności własnego przedsięwzięcia dowiadujemy się niemalże przypadkowo. O takiej zaskoczce nie byłoby mowy w klasycznie rozegranym filmie. Wybitnie nie przestrzegano również zasady decorum, gdyż sceny (zazwyczaj niekonwencjonalnie długie, lecz nigdy przydługie) „wysokie” umiejętnie spleciono z niespodziewanymi głupawkami (palenie cracku) bez efektu zgrzytu.

 

Trzeba być nie byle kim, by z trzygodzinnego seansu zrobić coś jednorodnie wciągającego. Nie otrzymujemy jednak powtórki z gangsterskiej epopei „Ojca Chrzestnego”, lecz wirtuozerską, bardziej pikantną kalkę innego arcydzieła tematyki przestępczości zorganizowanej - „Chłopców z ferajny”. Zaczyna się jak u Scorsesego przystało, tyle że bardziej wulgarnie i wprost. Znów ironicznie i z dystansem zwraca się do nas bezpośredni uczestnik zdarzeń, ale tym razem nie jest byle marionetka, lecz kluczowy zawodnik w świecie, który obłąkańczo wciąga swoje ofiary niczym bohaterów „Kasyna”. Również sama fabuła nie jest do końca oryginalna. Niemal tę samą historię opowiada niezły, acz nie tak atrakcyjny, film „Ryzyko” („Boiler Room”) z 2000 roku z Giovannim Ribisim w roli wiodącej.

 

Jednak reżyser dziwi na innym polu. Sięgając po film oparty na faktach, rzadko spodziewamy się większego ubawu. Jednak Scorsesemu (nie mierzącemu się przecież nigdy wcześniej z typową komedią) nie udało się stworzyć filmu równie zabawnego. Takich pieprznych wymian zdań „Kac Wawa” mogłaby zazdrościć. Szczęśliwie się składa, że żarty z seksualnymi podtekstami i nadtekstami nie oznaczają poziomu gimbazy, acz ona również powinna dobrze się bawić podczas projekcji. Specyficzne żarty, a raczej komiczne sytuację, mają posmak i doskonałe tempo najlepszych czarnych komedii Woody’ego Allena. Aktorzy często grają nierealistycznie, ale ta odrobinę głupkowata formuła robi filmowi dobrze - że pozwolę sobie skorzystać nomenklatury świty Wilka. Jej najbardziej wyróżniający się członek to groteskowy grubasek Donnie Azoff (Jonah Hill). Lojalny, ale również i problematyczny. Niejako też sprawca największego zdziwienia w związku z granicą, co można pokazać w kinie hollywoodzkim. Choć pojawia się tylko w początkowej fazie filmu, w pamięć wryje się z pewnością także postać opętanego światem Wall Street mentora głównego bohatera, Marka Hanny (Matthew McConaughey) - szczególnie w scenie wspólnego śpiewu, znanej ze zwiastunów tejże produkcji. Nie mówiąc już o popisowej, nieodparcie komicznej sekwencji przyćpanej podróży samochodem i dramatycznej walki duetu DiCaptio-Hill o… odłożenie słuchawki. Któż by się spodziewał także swoistego „dialogu wewnętrznego” nieco innej pary biznesmanów?

 

Zresztą cała obsada bez większych zarzutów zagrała uczestników tego szowinistycznego never ending party. Najbardziej anarchistycznego i zepsutego ze wszystkich światów Scorsesego. To więcej niż wyświechtany tryptyk „sex, drugs and rock’n’roll”. To spaczony obraz amerykańskiego snu z mnóstwem golizny, przemocy i groteskowej degeneracji. Rejestracja totalnego chaosu i ślepego szaleństwa ludzi pławiących się w obrzydliwym bogactwie. Niezła rzeźnia.

 

Show oczywiście kradnie charyzma DiCaprio w roli pewnego siebie przywódcy. Uzależnionej od mocnych wrażeń, żądnej pieniędzy bestii. Beznadziejnie pogrążającego się w nieskończonym seksualno-narkotycznym ciągu samozwańczego króla świata (echo „Titanica”?). Cynicznego, ale nie pozbawionego osobliwego, „komedianckiego” uroku krętacza. Napędzanego autodestrukcyjną siłą przez najokrutniejszą kochankę – mamonę (mimo wielu urodziwych kobiet w najbliższym otoczeniu). Oczywiście w pewnym momencie poziom kłamstw w miejscu pracy podejrzanego maklera wymyka się spod kontroli, przekraczając próg życia prywatnego, doprowadzając do serii mniejszych nieszczęść (choć moglibyśmy spodziewać o wiele poważniejszych konsekwencji niż banalny ciąg następstw „kłamstw, zdrad, wzajemnych pretensji i oskarżeń”). Motywowany pierwotnym instynktem przetrwania za wszelką ceną stara się ratować własny tyłek (próba przekupienia agenta FBI zdawałaby się być z zasięgu ręki powoli tracącego grunt pod nogami Jordana). Mimo tego wszystkiego nie traci moralności (czego byśmy się spodziewali), usiłując zjeść ciastko i nadal je mieć. Ten dowód lojalności możemy dostrzec w znamiennej scenie z demaskacją podsłuchu.

 

Jak więc oceniać Jordana? Miał ambicję być bogaty i to osiągnął. Jednak nie potrafił odejść w odpowiednim momencie, co miało dla niego (i nie tylko) zgubny wpływ. Najfajniejsze, że film nie gloryfikuje takiego stylu życia, a jednocześnie wcale nie jest gorzkim moralitetem. Brutalna szczerość i przyznawanie się do winy bez cienia usprawiedliwień w wykonaniu głównego gracza, to jakby tylko puszczenie oka względem widza. Zakończenie jest generalnie optymistyczne, acz niespodziewane, urwane i niedopowiedziane. A Scorsese znów uniknął banału, choć był już niebezpiecznie blisko.

 

Na poziomie fabuły to film bardzo prosty, ale w zacnym tego słowa znaczeniu. Od strony realizatorskiej to majstersztyk, istna petarda. Drapieżne, żywiołowe zespolenie obrazu z fonią. Fenomenalnie poskładany z wielkim luzem przy pomocy dynamicznego, teledyskowego montażu. A jednocześnie to seans tak intensywny, iż  po zaledwie godzinie film powinien się rozwiązać, a jednak widz bez trudu łyka drugie i trzecie tyle. Nad scenografią musiano pracować jak rzadko kiedy w kinie. Barokowe plenery wyglądają tak bajecznie, że aż nie wpadniemy nigdy na to, że są one w większości komputerowo wygenerowane. My jednak chcemy w to wierzyć, a efekty nawet po demaskacji wcale temu nie wadzą. Przy czymś tak pieczołowicie dopracowanym, nędzne „Blow” z Johnnym Deppem czy „Chciwość” z Jeremym Ironsem nawet się nie umywają. Cudowna, pierwszorzędna i niezobowiązująca rozgrywka do oglądania z otwartą gębą.

 

Nawet soundtrack się udał. Jak to u Scorsesego, możemy zaobserwować pokaźny rozrzut stylistyczny zaprezentowanych utworów: korzenne bluesy i rhythm’n’blues (Roberta Johnsona, Elmore James, Bo Diddley, Willie Dixon, Howlin’ - nomen omen - Wolf), punk (The Lemonheads), pop (Billy Joel), soul (Sharon Jones), rock (Foo Fighters), różne odmiany jazzu (Charles Mingus, Cannonball Adderley, The Ahmad Jamal Trio…), standardy rock’n’rollowe, a nawet muzyka latynoska i klasyczna. Film pilotuje zaś hiphopowy utwór Kanye’ego Westa „Black Skinhead”. Jedynie słynnego przeboju Duran Duran brak…

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz