„Inferno” - spalony...

„Inferno” - spalony...

„Inferno” to czwarta część przygód niezwykle inteligentnego profesora Harvardu Roberta Langdona. Film ten jest swoistym zamknięciem trylogii, w której sztuka i związane z nią zagadki tworzą jedną całość. Tym razem w przygodach bohatera stworzonego przez Dana Browna zabrakło tego, co wyróżniało je spośród tysięcy innych kryminałów. „Inferno” to zlepek scen, pomieszanych z efekciarskimi kadrami, okraszonych mnóstwem niejasnych wątków.

 

Podobnie jak w przypadku książkowego pierwowzoru, widz zaczyna swoją kolejną przygodę z ikonagrafem w chwili jego przebudzenia we florenckim szpitalu. Robert Langdon (Tom Hanks) nie pamięta jak znalazł się w tym zabytkowym mieście, lecz na zastanawianie się nie ma czasu. Piękna doktor Sienna Brooks (Felicity Jones) ratuje mężczyznę przed zamachem na jego życie.

 

Tak w skrócie można opisać początek „Inferno”. Po tym, jak w roku 2013 oficjalnie zrezygnowano z ekranizacji „Zaginionego Symbolu” (trzeciej co do kolejności książki o przygodach Langdona), wiadome było, że przyjdzie nam poczekać na kolejny film z udziałem Hanksa. Wzięto na warsztat czwartą powieść, w ktorej Langdon podrożuje śladami poematu Dantego.

 

Pomijając fakt, że film nie jest najlepszą ekranizacją, to warto dodać, że „Inferno” straciło to, co posiadały jego poporzednicy („Kod Leonarda da Vinci” oraz „Anioły i Demony”). Mimo wartkiej akcji, muskamy jedynie tematy sztuki i kultury, tak ważne dla rozwiązywania zagadek kryminalnych w książkach o Robercie Langdonie. Próżno doszukiwać się tajemnic rodem z krypt Bazyliki świętego Piotra. Sztuka i piękno ukazane na obrazach, rzeźbach i monumentach oraz tajemnice z nimi związane są jedynie zapychaczami i drobnymi ciekawostkami. Lanngdonowi przyświeca jednak inna ważna misja: udaremnić plan fantyka, który tajemniczym patogenem chce wyeksterminować połowę żyjcych ludzi na Ziemi.

 

Warto wspomnieć, że w filmie pojawiają się wątki, które są niepotrzebne i nierozwiązane, co przy takich komercyjnych filmach jest wręcz nie do pomyślenia. Obraz oglądało się zdecydowanie gorzej niż krytykowany przez wielu „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. Nawet jeśli pominie się znaczne różnice w odniesieniu do pierwowozru, nie drażni to oka tak, jak właśnie chaotycznie poucinane sceny i wątki.           

 

Niewątpliwie wielkim plusem filmu jest sposób jego realizacji. Po raz trzeci możemy obejrzeć na ekranach kin pracę tej samej ekipy – reżyser Rona Howarda oraz aktora wcielającego się w główną rolę, Toma Hanksa. Realizacja jest jednak zupełnie inna niż w poprzednich częściach. Między „Kodem Leonarda da Vinci” a „Aniołami i Demonami” wyczuwało się most łączący świat Roberta Langdona. Tutaj połączenie to jest na tyle delikatne, że gdyby nie informacja na samym poczatku seansu o tym, kto nakręcił film, to większość nie połączyłaby produkcji z Ronem Howardem. Może to przez niezbyt ciekawą warstwę muzyczną. Mamy przecież do czynienia z filmem o sztuce (tylko pozory), a soundtrack stworzony do tej produkcji po prostu nie pasuje. Zupełnie inaczej ogląda się sceny ze znanymi z poprzednich filmów motywami muzycznymi.

 

Mimo szybkiego tempa, produkcja jest niespójna i bardzo nielogiczna.

 

Nie można przyczepić się do gry Toma Hanksa i Felicity Jones. Między bohaterami tworzy się zupełnie nowa, niespotykana w poprzednich częściach relacja na linii Langdon-kobieta. Bohaterka wykreowana przez Jones jest nieufna i do pewnego stopnia nieprzewidywalna. To dodało świeżości produkcji. Jeżeli chodzi o samego Hanksa, to trudno niezauważyć, że rola profesora i historyka chyba go już męczy. Nie umniejsza to jednak jego kunsztu aktorskiego, nadal jest to idealny bohater filmowy – jest przystojnym porfesorem posiadającym pamięć fotograficzną. Hanks dał z siebie wszystko, jednak zmęczenie materiału jest już widoczne.

 

Dodanie nowego wątku (dawnej miłości profesora) to pomysł ciekawy, lecz wymagałby dopracowania. Odnosi się wrażenie, że jest to nawiązanie to „Zaginionego Symbolu”, z którego ekranizają przyszło nam się pożegnać. Sidse Babett Knudsen pokazała jak powinna wyglądać kreacja kobiety, która dla prawdziwej miłości zdolna jest do wielu poświęceń. Może to tylko luźne skojarzenie, ale Ci którzy czytali „Zaginiony Symbol” będą utożsamiać jej postać z charyzmatyczną Katherine Solomon.

 

Wprowadzenie do filmu efektownych wizji piekła Dantego jest jedynie przynętą dla pragnących akcji i efektów specjalnych widzów. Film poradziłby sobie równie dobrze i bez nich. Największą zmianę stanowi zakończenie. Po dość męczących i nieskładnych poszukiwaniach mamy ciekawą, pełną emocji próbę otworzenia pojemnika z wirusem. Przepiękna sceneria podziemi, czerwień, uciekające tłumy ludzi i zapierająca dech w piersiach walka o zlokalizowanie i unieszkodliwienie morderczego patogenu jest wisienką na torcie tej produkcji. Jedynym mankamentem jest jednak to, że film takim tortem nie był, może jedynie smaczną bajaderką.

 

 

Mimo szybkiego tempa, produkcja jest niespójna i bardzo nielogiczna. Przeskakujemy z jednego miejsca akcji w drugie. Brak logiki, brak ciągu przyczynowo-skutkowego, to one zaważyły na odbiorze produkcji. Choć pojawia się wiele mankamentów to Ci, którzy lubią filmy, niekoniecznie książki, będą bawić się przednio. Pomijając nawet fakt wnikania w sztukę Florencji, Wenecji czy Stambułu, walka o uratowanie istnień całego świata okazuje się kinem całkiem przyjemnym.

______________________________________________________________________________________________________________________________