„Niebo istnieje…naprawdę” – zakalec z dobrego przepisu

Poruszająca historia prawdziwa, nakręcona na podstawie światowego bestsellera, zrealizowana przez Randalla Wallace’a -  twórcę „Bravehearta”, „Pearl Harbor” (w obu przypadkach jako scenarzysta) oraz „Byliśmy żołnierzami” (scenariusz i reżyseria). Wszystko zapowiadało ciekawą ekranizację, tymczasem „Niebo istnieje…naprawdę” bardziej przypomina produkcję telewizyjną niż kinową, do tego bez charakteru i polotu. Zmarnowany potencjał, a przecież wcale nie musiało się tak skończyć…

 

Wydaje się, że tłumy widzów podążających do kina na seans „Nieba…” zostały skuszone chwytliwym tytułem, kojarzonym z „książką, którą pokochały miliony”. Mowa o historii spisanej przez Todda Burpo (filmowego pastora, ojca chłopca) i Lynn Vincent, opowiadającej o małym Coltonie Burpo, który po powrocie do zdrowia po ciężkiej operacji zaczyna zadziwiać opisami nieba, w którym rzekomo był podczas gdy lekarze ratowali jego życie na stole operacyjnym. Promocja filmu za pomocą literackiego pierwowzoru powiodła się. Ale na tym sukces twórców się kończy, bo od takiego fachowca jak wspomniany na początku Randall Wallace należy wymagać dużo więcej. Brak w tym filmie pasji, a przede wszystkim tempa, które napędza (napędzać miało) całą historię. Kolejne relacje 4-letniego Coltona (Connor Corum) spływają po widzach jak po kaczce, tymczasem przy sprawniejszej ręce reżysera mogłyby przecież dostarczyć nam gęsiej skórki lub chociaż odrobiny poruszenia. Wszystko o filmie w zwiastunie – to krótkie stwierdzenie chyba najtrafniej oddaje bolączkę „Nieba…” wg. Wallace’a.

 

Nie takiego „dzieła” spodziewali się wszyscy ci, którzy zachęceni wszelaką formą reklamy szeptanej zameldowali się na sali kinowej z przeświadczeniem, że za chwilę obejrzą solidne kino. Film bardziej przypomina produkcję z gatunku tych, które kiedyś można było oglądać w niedzielne popołudnie na Hallmarku czy w porannej ramówce TVP. Do niewielkich plusów, które nie ratują twórców a raczej rzucają światło na ich dobre intencje, są pojedyncze, zabawne sceny jak ta z rodzinnej podróży samochodem (czy możemy zaśpiewać „We will rock You”?;-)), czy tło egzystencjalnych rozterek ojca małego Coltona, pastora Todda Burpo (Greg Kinnear), które były główną osią opowiadanej historii. Tak naprawdę to mamy wrażenie, że „Niebo…” to historia o poszukiwaniu w sobie wiary i nadziei na to, że poza życiem na Ziemi czeka nas coś więcej – życie wieczne obiecane przez Boga. Z tą refleksją dla widzów pozostawia nas reżyser, który historię Coltona wykorzystał jako narzędzie do nawrócenia członków jego rodziny.

 

Jeśli więc miałbym polecać komuś „Niebo istnieje…naprawdę” (jako zdeklarowany katolik i entuzjasta wprowadzania około biblijnych historii na ekrany kinowe) to zalecam uzbroić się w cierpliwość i obejrzeć film przy domowym placku niedzielnym. Popcorn i schłodzony napój w plastikowym kubku, zakupiony przed wejściem na salę kinową, może zbyt skutecznie zaburzyć nasze możliwości emocjonowania się obrazem, który mógłby być dobry, a wyszedł zaledwie przeciętnie.        

 

Autor: Adam Plutowski

Forum:

Data: 2014-05-11

Dodał: Marek Plutowski

Temat: Nie dziwię się

Wcale się nie dziwię, że skrytykowałeś ten film. Tak jak napisałeś, wszystko zostało już powiedziane w zwiastunie. Nie oglądałem filmu, ale jakiś czas temu przeczytałem obszerny materiał na temat tej historii. Owszem, temat dość interesujący, ale nie na tyle, aby tworzyć na jego podstawie pełnometrażowy film. Osobiście, od samego początku wiedziałem, że nie wydam na ten seans ani złotówki, bo po prostu nie warto.

Wstaw nowy komentarz