„Jason Bourne” – zaklęty w przeszłości

„Jason Bourne” – zaklęty w przeszłości

James Bond, Ethan Hunt i Jason Bourne – ta trójka zawsze gwarantowała szpiegowskie filmy akcji z najwyższej półki. Czy to zwyczajna partia pokera w Czarnogórze, zwisanie ze startującego samolotu, czy przeskakiwanie z okna jednego budynku do drugiego, jeśli głównym bohaterem był ktoś o tym nazwisku, wiedziałeś, że czeka Cię jazda bez trzymanki. Ale to karierą tego ostatniego się dzisiaj zajmiemy. Bourne powrócił do kin po raz czwarty – ten z 2012 roku się nie liczy – i po sukcesie „Ultimatum” (nagrodzonego aż trzema Oscarami) oczekiwaliśmy kolejnego hitu. Jak mówi powiedzenie, „nadzieja umiera ostatnia”.

 

Ostatni raz Matta Damona w roli Jasona Bourne’a mogliśmy zobaczyć w 2007 roku, wtedy wpadł na trop jednego z projektów rządowych o nazwie „Blackbriar”, który był powiązany z jego przeszłością. Reżyserujący tamten obraz Paul Greengrass ujął na kamerze niezwykłe sceny akcji, które przeszły już do historii kina, a tak zwany efekt shaky cam (ang. trzęsąca się kamera) wraz montażem ciętym jak z karabinu maszynowego owiane są legendą. Wiele razy podrabiane, nigdy nie zastąpione. Jednakże, po ujawnieniu publice projektu „Blackbriar”, Bourne zapadł się pod ziemię na wiele lat, a schedę po nim miał przejąć Aaron Cross grany przez Jeremy’ego Rennera w „Dziedzictwie Bourne’a”. Niestety, tak jak wspomniałem, tego filmu lepiej nie zaliczać do kanonu, gdyż został pozbawiony tempa i jakości, które zostawił po sobie Damon z Greengrassem w „Ultimatum Bourne’a”.

 

Od tamtego momentu minęły cztery lata, a od chwili, gdy Bourne zniknął z radarów agencji aż dziewięć lat. W końcu coś zmusiło dawnego agenta do powrotu. Czy ma to związek z jego przeszłością, przyszłością, a może maczała w tym palce porażka Crossa lub po prostu żądni pieniędzy szefowie studia filmowego? Jedno jest pewne, Bourne nie jest już taki sam, jak kiedyś.

 

Za kamerą „Jasona Bourne’a” znów postawiono Paula Greengrassa, co zapowiadało kolejną jatkę na wysokim poziomie. Ale już po pierwszej godzinie filmu jesteśmy w stanie zauważyć, że coś jest nie tak. Jakbyśmy co trzydzieści minut cofali się w czasie i fabuła nabierała znów takiego samego tempa i rozwoju akcji. Film rozpoczyna się akcją w Atenach. Znana z poprzednich części Nicky Parsons (Julia Stiles) pojawia się przed oczyma Bourne’a, chcąc przekazać mu cenne informacje i zmusić go do powrotu na powierzchnię. W między czasie nowo wyznaczona szefowa działu do cyberataków Heather Lee (Alicia Vikander) namierzyła Parsons, co doprowadziło CIA do Jasona Bourne’a. Ten zostaje zdemaskowany, wraz z Nicky rzuca się do ucieczki i zaczyna się akcja. Podążający ich śladem Agent (Vincent Cassel) ma tylko jedno zadanie – zatrzymanie Bourne’a, żywego lub martwego. Bohaterowie bawią się w kotka i myszkę przez następne dziesięć minut, by w końcu dopaść Bourne’a, który jednak w ostatniej chwili im umyka.

 

W końcu doszliśmy do takiego momentu w serii, w którym nawet fenomenalna piosenka Moby’ego „Extreme Ways” nie daje nam satysfakcji [...]

 

To, co zapowiadało się na świetny początek filmu szybko zaczyna nabierać innego znaczenia, jak tylko uświadomimy sobie, że cały ten schemat akcji (Bourne pojawia się w danym miejscu, CIA łapie jego trop, Bourne ma mało czasu na wyciągnięcie informacji, z ledwością ucieka z miejsca zdarzenia, jest ścigany, bijatyka, pościg, Bourne’owi udaje się zgubić pościg, trop prowadzi go do nowego miejsca/osoby) zostaje powtórzony jeszcze trzy razy! W Berlinie, w Londynie i w Las Vegas. Po jakimś czasie fabuła zaczyna przybierać kształt sinusoidy, gdzie z jednej strony mamy ów schemat akcji, a z drugiej nakreślenie historii w postaci poczynań dyrektora CIA (Tommy Lee Jones), Lee oraz młodego milionera, założyciela firmy Deep Dream, Aarona Kalloora (Riz Ahmed). Wszystko to szybko się przejada i staje się monotonne. A nie o taki efekt starał się Greengrass, tworząc kontynuację szpiegowskiej bomby.

 

Zatem głównym problemem filmu jest jego scenariusz, przygotowany przez Christophera Rouse’a i właśnie Greengrassa, ale to nie wszystko. Na przeciętny i szablonowy wynik złożyły się również kreacje aktorskie, głównie ze strony obsady towarzyszącej Damonowi, gdyż ten miał swoje pięć minut, a przez pozostałe musiał biegać, skakać i odpisywać na smsy. Najjaśniejszym punktem jest tegoroczna zdobywczyni Oscara Alicia Vikander, lecz i jej występ nie jest godny statuetek. Najbardziej przeszkadza nijaki ton Tommy’ego Lee Jonesa i Cassela. Ich zadaniem było uzmysłowienie widzowi, że z nimi nie warto zadzierać, ale ja nie czułem jakiegokolwiek zagrożenia dla Bourne’a z ich strony.

 

Twórcy filmu tak bardzo chcieli powrotu Damona do produkcji, że zapomnieli o najważniejszych wartościach, które uczyniły pierwsze trzy części ogromnym sukcesem. A jest to nie tylko dobra intryga, ale również tempo rozwijania się filmu. W końcu doszliśmy do takiego momentu w serii, w którym nawet fenomenalna piosenka Moby’ego „Extreme Ways” nie daje nam satysfakcji, jest tylko kolejnym utworem puszczanym w napisach końcowych. Nie o taką przyszłość walczył Jason Bourne.

__________________________________________________________________________________________________________________